poniedziałek, 31 marca 2014

Ta sama krew, te same korzenie.

Jest rodzina.
Mama i Tata.
Mają, powiedzmy , troje dzieci. Każde dziecko ma te same wzorce, tych samych rodziców.
A jednak już po paru miesiącach życia dzieci, widać różnice między nimi.
Inaczej reagują na te same bodźce. Z tych samych zabaw wynoszą inne doświadczenia.
Są rodzeństwem, a jednak każde z nich jest indywidualnością.
Wywodzą się z jednej matki i z jednego ojca, ale są inni.
Łączy ich jednak wiele.
Wspomnienia i uczucia, które cementują ich pokrewieństwo na całe życie.
To wspólne zabawy, bijatyki, przekomarzanie się. To wspólne dzielenie się rodzicami.
To uczenie się ich, ale i siebie nawzajem.
To wychowanie sprawia przede wszystkim, że są rodzeństwem
Wspólne korzenie, to poczucie przynależności. Określenie własnej tożsamości, którą poniesie się później w dorosłe życie.
Któregoś dnia rodziców zabraknie.
Ale zostali Oni. Rodzeństwo. Są dla siebie Oparciem, Opoką.
Teraz Oni wszczepiają swoim dzieciom wzorce, jakie wynieśli ze swego rodzinnego domu.

Jest rodzina.
Mama i Tata.
Mają troje dzieci. Chłopca i dwie dziewczynki.
Któregoś dnia rodzice biorą rozwód. Dzieci mają po kilka lat.
Tata postanawia zabrać syna. Chce wziąć jeszcze starszą córkę, ale Mama kategorycznie sprzeciwia się.
Nie, to nie chodzi o uczucia.
Ten, kto będzie miał dwoje dzieci otrzymuje alimenty od drugiej strony.
Po prostu, interes. Czysta kasa. Na wiele lat.
Tata wyjeżdża z synem.

Była rodzina. Była Mama i Tata.
Aha, jeszcze były dzieci.
Właściwie, czy dzieci?
Podzielono je, jak małe szczeniaki.
Małe, dlatego nie miały nic do powiedzenia.

Dziewczynki zostały przy matce.
Ciężko było.
Ale jedna rzecz w tym domu- nie domu była ważna.
Książki.
Matka, prosta kobieta, na książki nigdy nie żałowała pieniędzy.
Obie jej córki ukształtowały siebie właśnie dzięki temu.

Wiedziały też, że gdzieś w świecie mają brata. Często marzyły, że któregoś dnia przyjedzie ten wytęskniony brat i zabierze je z tego domu- nie domu. I wyobrażały go sobie jako mądrego, inteligentnego chłopaka.

Chłopiec.
Na początku bardzo płakał za siostrami i matką. Ale Tata wytłumaczył mu, że matka go nie chciała, bo przecież by go inaczej nie oddała.
Miał 5 lat. Uwierzył.
Zamieszkali z nową ciocią, ale tata kazał mu mówić na nią mama. Miała dwoje swoich dzieci.
To teraz było jego rodzeństwo. Obraz sióstr zacierał mu się z biegiem czasu coraz bardziej. Zapomniał na wiele lat.
To była jego rodzina. Innej nie miał.
Czasem tylko dziwił się, dlaczego mama traktuje go inaczej, niż tamtych dwoje.
Tata był wciąż w delegacjach, a on nie śmiał mu mówić o wielu sprawach, bo matka zabroniła.
Ciężką miała rękę. Bał się sprzeciwić.
On był w tym domu, jak kopciuszek, choć gdyby go zapytać kto to jest, nie wiedziałby.
Na wakacje jeździło jego rodzeństwo. Dla niego nie było już pieniędzy. Ubrania donaszał po starszym bracie.
Nie sprzeciwiał się. Myślał, że tak jest w każdej rodzinie.
Miał ze 14 lat, kiedy któregoś dnia zawołała go do siebie babka, matka jego matki.
Kazała mu przysiąc, że dopóki nie będzie dorosły, nikomu nie wyjawi tego, co mu powie.
Przysiągł.
Powiedziała, że jest już stara i nie chce brać na sumienie tego, że go wszyscy okłamują.
Dowiedział się prawdy. Wszystkiego. O Mamie i siostrach. Babka dała mu też adres do nich, ale zabroniła pisać wcześniej, niż skończy osiemnaście lat.

Dotrzymał słowa. Kilka dni przed osiemnastką napisał do sióstr.
 Bał się, czy będą wiedziały, kim jest. Może je też oszukiwano ?
Odpisały, że czekają na niego od wielu lat. Niech natychmiast przyjeżdża.

Kiedy dostały od niego list, oszalały z radości.
Tyle lat czekały na swego starszego brata.
Nareszcie go zobaczą.
I wieczorami, do jego przyjazdu wyobrażały sobie jaki jest.
Przystojny, to na pewno. Inteligentny, oczytany, z poczuciem humoru.
Na pewno się szybko dogadają.
Przecież to ich brat. Ta sama krew.
Żadnych barier...
 Postanowiły zorganizować w domu prywatkę. Zaprosić koleżanki, kolegów, żeby pochwalić się swoim bratem. Nie mogły doczekać się jego przyjazdu.

A kiedy zapukał do ich drzwi...
To nie był brat z ich marzeń.
Stał przed nimi otyły, w workowatych spodniach chłopak.
Zaniedbany, źle ubrany. Ale już po chwili to nie miało znaczenia.
Chciały wiedzieć, jaki jest. Tam, w środku.
To nie tak miało być...
Nie umiał wysławiać się, a o książkach wyrażał się z taką pogardą, że w końcu śmiały się z tego.
Przeklinał strasznie, bez względu na sytuację.
Spędzali czas na rozmowach do białego rana.
Opowiadali sobie nawzajem własne życiorysy.
Płakali nad sobą, nad swym życiem, które ich rozdzieliło.
Porównywali wszystko.
W pewnym momencie powiedział, że im i tak było lepiej, bo miały siebie.
To prawda. Miały siebie. Na dobre i złe.
Mogły się pokłócić, ale zawsze miały świadomość, że jedna drugiej pomoże.

Ta prywatka okazała się jednym wielkim niewypałem. Koledzy dziewczyn próbowali rozruszać ich brata.
Na każdy temat zabierał głos, ale w taki sposób...
W pewnym momencie do jednej z sióstr podszedł jej kolega i powiedział :
- Gdyby to nie był twój brat, dostałby ode mnie w zęby nie raz, ale dwadzieścia. Za chamstwo, wulgarność i prostactwo.
Nawet się nie wkurzyła. Po prostu, chłopak powiedział głośno to, co sama myślała.
Z początku miała wyrzuty sumienia.
Aż w końcu sama na siebie była zła.
Przecież nie była niczemu winna, że on jest taki. Nikt z ich trójki niczemu nie był winien !

Dziś są już bardzo, bardzo dorośli. Mają sporadyczne kontakty.
Nie potrafią znaleźć wspólnego języka. W niczym. Brat ożenił się. Jego żona jest niczym lustrzane odbicie swego męża. Oboje są tak toksyczni, że już po kilkunastu minutach rozmowy każdy ma ich dość.
 Każde spotkanie kończy się awanturą.

Ta sama krew. Te same korzenie. Z jednej matki, z jednego ojca...
To smutne, ale ich drogi rozeszły się już wtedy, kiedy byli dziećmi.

Kiedy ktoś mnie pyta, czy mam rodzeństwo, odpowiadam bez wahania. Tak, mam siostrę.
A po chwili dodaję : i brata.
To też jedna ze spraw, które bolą przez całe życie.



wtorek, 25 marca 2014

Sumienie, to pojęcie względne...

Wspomnienia są integralną częścią naszego życia.
Czerpiemy z nich siłę, albo ciągłe udręki..
Każdy ma w swoim życiu takie chwile, kiedy zastanawia się, czy w danej sytuacji postąpił słusznie.
Czy podjęta wtedy decyzja, była dobra...

To ,wydarzyło się kilkanaście lat temu...

Któregoś dnia dostałam list. Od siostry mojego ojca.
Utrzymywałyśmy z sobą niewielki kontakt, więc jej list zdziwił mnie bardzo.
Rozerwałam szybko kopertę..
To, co przeczytałam..
Pisała o moim ojcu.
Leżał w szpitalu, ciężko chory. Napisała, że bez względu na wszystko, jest moim ojcem i powinnam go odwiedzić w szpitalu.
Właściwie, to nawet nie była prośba. Stwierdzenie faktu, że jest moim ojcem, a ja jego córką.
I dlatego coś mu się ode mnie należy.
Tylko kochana ciotunia zapomniała, że jest jeden problem.
Otóż mój ojciec przestał nim być z chwilą, kiedy na własne życzenie wypisał się z mojego życia.
A ciotka napisała do mnie, jak gdyby to nie miało żadnego znaczenia...
Miało.
Miało znaczenie przez całe moje dzieciństwo...
I chyba to właśnie ciągnie się za mną  do tej pory.
Przez jeden list, który miał poruszyć moje serce i sumienie...
A wywołał wściekłość, żal i łzy....
Trzymałam go w dłoni i wszystkie lata dzieciństwa stały mi przed oczyma...

Tęsknota.
To powszechne, że ludzie rozstają się. Że, kiedy jest im ze sobą źle, decydują się na rozwód.
Ale starają się, by ich decyzja nie zraniła zbyt głęboko dzieci. Utrzymują z nimi kontakt, uczestniczą w ich życiu...
Mój ojciec, z chwilą kiedy odszedł, natychmiast zapomniał. Przypominały o nim tylko wydzierane przez komornika alimenty, bo sam płacić nie chciał.
Dla dziecka, to nie było ważne.
Liczył się tylko fakt, że jednego dnia tata jest, a już następnego nie ma go.
 Urodziny, imieniny, żadnej kartki, żadnego znaku życia. Nic. Nawet kwiatów na cmentarz nie dało się zanieść. Bo przecież żył, a tak jak by umarł...
Nie było go nigdy. Ani w radości ani w smutku...
Nie było go pośród tych strasznych, przerażających nocy, kiedy wołałam go, by mnie obronił...
Nie było zdjęć, które pozabierał... Jego twarz zacierała się w mojej pamięci coraz bardziej.
Pamiętam tylko tą straszną tęsknotę za nim, która powoli zaczęła przeradzać się w nienawiść, a później w niechęć i pogardę...

Czasem jest jakieś zdarzenie. Nie rozumiemy go do końca.
Wtedy.
A odpowiedź, zrozumienie, dostajemy po latach...

Zbliżała się moja komunia.
Bardzo chciałam, żeby był na niej ojciec.
 Kiedy zapytałam matkę, czy mogę go zaprosić, odpowiedziała krótko, że i tak nie przyjedzie.
Ale ja uparłam się.
Tak bardzo chciałam, żeby przyjechał... Tak wiele chciałam mu powiedzieć... Myślałam, że jak przyjedzie, to wszystko się zmieni i wszystko będzie już dobrze...
Napisałam do niego list.
Adres ściągnęłam chyba z przekazów z alimentami, już tego dokładnie nie pamiętam.
W tym liście napisałam, jak bardzo za nim tęsknię... Jak bardzo zależy mi na tym, żeby przyjechał, bo chcę mu powiedzieć coś bardzo ważnego. Że to jest naprawdę bardzo ważne i nikt o tym nie wie...
 Napisałam, że jestem nieszczęśliwa...
Miałam zaledwie 8 lat, ale już wtedy potrafiłam przelać na papier własne myśli i uczucia.
Nikt nie wiedział o tym liście.
A ja do dnia komunii, chodziłam, jak błędna owca...
Codziennie wracałam ze szkoły z nadzieją, że w domu będzie na mnie czekał list z wiadomością, że przyjedzie.
Nigdy nie doczekałam się odpowiedzi...
Jeszcze w dniu komunii miałam nadzieję, że pojawi się i zrobi mi niespodziankę...
Pamiętam tą chwilę, kiedy matka ze swoją przyjaciółką ubierały mnie do kościoła, a ja cały czas patrzyłam na drzwi, że może... że może jednak spełni się moje marzenie...
Tylko gdzieś tam, podświadomie dziwiłam się, dlaczego one tak dziwnie się zachowują...
Są dla mnie bardzo serdeczne i co rusz płaczą. Byłam przekonana, że przeżywają to, że idę do I Komunii...

Prawdę poznałam po wielu latach.
Po śmierci matki, znalazłam w jej dokumentach list od ojca, napisany do niej kilka dni przed moją komunią.
Do dziś czuję obrzydzenie, kiedy przypomnę sobie jego treść.
Kilka kartek takiego jadu i nienawiści, jaką trudno sobie nawet wyobrazić.
I pretensje do niej, jak mogła mi podyktować taki list, który miał go wzruszyć i zmusić do przyjazdu...
8- letnie dziecko nie mogło napisać TAKIEGO listu!
Nawet mnie nie znał!
Nie wiedział, ile już wtedy znaczyło dla mnie pióro i co potrafię z nim zrobić...
Nie chciał mnie poznać. Nie chciał wiedzieć o mnie nic.
Nie istniałam dla niego. Nawet nie próbował....
A ja łudziłam się, że mnie uratuje...
Przecież jeśli prosi nas o pomoc nawet ktoś obcy, to staramy się pomóc....

Wiele ludziom wybaczyłam. Ale tego, że mnie ojciec nagle z dnia na dzień wykreślił ze swego życia...
Nie mogę wybaczyć, nie umiem....

Kiedy czytałam tamten list ciotki...
Wiedziałam, że nie pojadę.
Było we mnie zbyt wiele żalu do niego . Bałam się, że tam ,w szpitalu to wszystko wyleje się ze mnie. 
Był już dla mnie obcym człowiekiem.
Gdyby był zdrowy, przyjechał do mnie, to być może wtedy to wszystko też wyglądałoby inaczej.
Miałabym prawo myśleć, że coś zrozumiał.
Miał na to kilkadziesiąt lat. Dopiero, kiedy wiedział, że zostało mu niewiele życia, chciał...
Wybaczenia? Pojednania?
Nie byłam na to gotowa.
 I chyba nie jestem do tej pory.
Nie potrafię mu wybaczyć nawet w myślach.
Nie staram się też go usprawiedliwić.
I sumienie mam, jak by kto pytał. Ale posiadania tego sumienia wymagam też od innych.
A przynajmniej od kogoś, kto powinien był je mieć.
Wiele lat temu...


 

czwartek, 20 marca 2014

Panta rei....

Ten moment, ta chwila przychodzi nie zauważona...
Jeszcze jest w nas dziecko, dziecięce doznania, a nagle na ulicy, w sklepie, urzędzie ktoś zwraca się do nas per "pani"... Oglądamy się zdziwione, do kogo to słowo i uświadamiamy sobie z zawstydzeniem, że to do nas... Że, choć czujemy się jeszcze, jak małolaty, to inni widzą w nas już dorosłego człowieka...
Mamy kilkanaście lat i z dnia na dzień musimy być odpowiedzialne, mądre, po prostu dorosłe...
Wychodzimy za mąż, ale jeszcze tego nie czujemy.
Jeszcze nie wiemy, co tak naprawdę oznacza ta dorosłość...
Dopiero, kiedy na świat przychodzą nasze dzieci....
O, tak...
To wszystko zmienia. A przede wszystkim nasz sposób myślenia.
Jesteśmy często zmęczone, mamy dość codziennych obowiązków, kaszek, pieluch, płaczu dziecka, jego dziecięcych chorób...
Ale nasze życie jest takie pełne i za nic nie chciałybyśmy powrotu do tego okresu, kiedy w naszym życiu nie było dziecka...
Bo ono nadaje sens naszemu życiu...
Zajmujemy się domem, dzieckiem, często też jeszcze pracujemy zawodowo....
Każdy dzień jest taki intensywny... Wciąż coś się dzieje...
Żyjemy mocno i do bólu...
A nasze dzieci rosną, zaliczają przedszkole, szkołę....
Dorabiamy się w międzyczasie domu, samochodu, w pracy awansujemy...
Wszystko jest takie mocne, pełne...
Dzielimy nasze życie z mniej lub bardziej kochanym partnerem...
Ale dzieci są najważniejsze...
Nasz dom jest pełen gwaru, śmiechu....
Któregoś dnia  zauważamy ze zdziwieniem, że nasze dzieci już dziećmi nie są.
Idą do pracy, albo na studia..
Jest ich w domu coraz mniej, aż w końcu znikają na dobre...
Dzwonią, interesują się nami, ale nie jesteśmy już tak bardzo potrzebne im, by były szczęśliwe....

I nagle odczuwamy niesamowitą pustkę....
Ta kobieta  w lustrze, z pazurkami wokół oczu, ze zmarszczkami przy ustach...
TO JA ???
To boli.
Gdzie podziała się ta młoda dziewczyna, której oczy jeszcze nie tak dawno błyszczały przed pierwszą randką?
Gdzie jest ta młoda kobieta uśmiechająca się czule do swego maleńkiego dziecka???
Z lustra patrzy na nas kobieta o zmęczonym wyrazie twarzy, pooranej zmarszczkami codziennych zmartwień, trosk... Włosy z pasemkami siwizny, które ukrywamy pod warstwą farby....

STAROŚĆ???.............. NIEEEE!.........

Wiedziałyśmy, że nas dopadnie, że przyjdzie....
Widziałyśmy starość naszych matek, ciotek, sąsiadek....
Wiedziałyśmy, że nas to też czeka....
Ale dlaczego już?
 Za wcześnie, za szybko.... Przecież jesteśmy jeszcze młode. Mamy zaledwie czterdzieści parę lat, może mniej....
Przecież zaledwie wczoraj byłyśmy dziećmi... A chwilę temu młodymi kobietami...

Mnie te myśli o starości dopadły, kiedy skończyłam 37 lat....
Pamiętam, kiedy to sobie uświadomiłam.
Syn był już duży. Były wakacje i całe dnie ganiał z kolegami za piłką...
Mąż do pracy, a ja zostawałam sama.
Oczywiście książki, pisanie, ale to było zawsze.
Codzienne obowiązki były już jednak zdecydowanie mniejsze.
Nagle poczułam się już niepotrzebna... I stara. Tak, jak by coś ważnego było już za mną...
Wszystko zaczęło toczyć się wolniej....
Nagle zaczęły przyplątywać się jakieś niechciane choroby...
Drobne skaleczenia, jakieś ranki nie goiły się już, jak na psie...  Lustro też było moim przeciwnikiem.
Przytyłam, przestałam siebie lubić...
I tylu rzeczy nie mogłam już zrealizować...
To przytłaczało. Rodziło niechęć do życia....
Ale już byłam silna.
I mój apetyt na życie wciąż był bardzo mocny.
To wtedy w naszym domu zjawiła się mała M. ....
Odżyłam :)
Myśli o starości zniknęły. Na wiele lat. Opieka nad córką, jej choroba i walka z nią dały mi... drugą młodość?.... Chyba tak...

Dziś jestem już o dwadzieścia lat  bliżej do końca mego kalendarza...
Od pierwszej myśli, że zaczynam się starzeć minęło sporo czasu..
Miałam dość czasu, żeby oswoić się z tą myślą...
Oswoić młodość, dojrzałość, starość....
Chyba z tą ostatnią najtrudniej mi idzie...
Dużo choruję i są to niestety, choroby przewlekłe, z którymi muszę żyć...
Dzieci też już dorosłe....
Coraz bardziej uświadamiam sobie, jak wiele jest już za mną. I jak wiele marzeń jest już nie do zrealizowania ze względu na wiek...
Zastępuję je nowymi, bardziej realnymi...
A przede wszystkim doceniam to, że żyję, że jestem...

Buduję swoją własną radość z każdego dnia, z drobiazgów....
Wiem, że nie cofnę czasu, że młodość jest już dawno za mną...
Ale ten dzisiejszy okres też jest piękny.
Jest w tej chwili we mnie takie wyciszenie, spokój...
I wciąż mam niesamowity apetyt na życie...
Wiele lat pisałam z potrzeby serca. Dla siebie, dla grona najbardziej zaufanych przyjaciół.
Teraz robię to publicznie.
To też ma sens.
Nie chcę nikogo epatować moimi przeżyciami. To nie o to chodzi.
Znam ludzi, którzy przeżyli zdecydowanie więcej, niż ja.
Ale uświadomienie sobie kruchości życia, jego ulotności sprawia, że to najlepszy czas, by zacząć robić podsumowania...
Wiem, że mój kalendarz z każdym dniem jest coraz cieńszy. Ale to nie o to chodzi.
Mam nadzieję na jeszcze wiele lat życia.
Chcę cieszyć się moimi dziećmi, wnukami...
A przede wszystkim wciąż szukać siebie, swojej własnej recepty na dobre życie...
Dojrzałość daje inne spojrzenie na siebie, na otaczającą rzeczywistość.
Uświadomiłam sobie, że już nie muszę tak gonić, że już nic nie muszę...
Nie muszę zabiegać o akceptację innych.
Jeśli, ktoś mnie lubi i chce mnie w swoim życiu, to dobrze. Ale nic na siłę.
Ja też nie lubię wszystkich i też mam do tego prawo.
Skupiam się na sobie, bo tego potrzebuję. Bo wiem, że dzięki temu mogę dać innym z siebie o wiele więcej.
Jest we mnie bardzo dużo pokory, bo wiem, jak niewiele zależy od nas samych...
Mogę mieć tysiące planów, a wystarczy jeden leciutki podmuch Losu, a wszystko to zniknie...
Wszystko jest bardzo kruche...
Ale, jeśli gdzieś ktoś kiedyś pomyśli. że moja obecność w jego życiu mu pomogła, to po co mi więcej? Przecież mnie nie zależy na pałacach, super brykach.
Podróże po świecie też już mam za sobą, i najlepiej mi tutaj...
Najdoskonalsze, najlepsze, co mogłam dostać w życiu, to uczucia ludzi, którzy mnie znają, szanują i tak zwyczajnie lubią.
To mam. To mi daje poczucie bezpieczeństwa, bo tego szukałam wiele lat... Dlatego w przyszłość patrzę ze spokojem. Bo cokolwiek ona przyniesie, mam w sobie dość sił, by to przyjąć...

Jeszcze nie zastanawiam się zbyt często, czy za tą Granicą Życia jest Inne...
Ale pewnie któregoś dnia zacznę i to analizować...
Dziś jest mi dobrze. Tutaj i teraz...






poniedziałek, 17 marca 2014

Witamina Miłość...

Pamiętam...
Kiedyś usłyszałam bardzo mądre zdanie...
Z chwilą, kiedy w twoim  życiu pojawią się dzieci , do końca  życia nie uśniesz już spokojnie....
Wiem, że to prawda.
Możemy mieć dobre, mądre, zdrowe dzieci, a jednak zawsze będziemy o nie drżeć i martwić się, jak poradzą sobie w dorosłym życiu... Przez całe ich dzieciństwo i młodość zaszczepiamy im zasady, które są dla nas ważne, którymi sami kierujemy się w codziennym życiu...
Liczymy na to, że poniosą je w dorosłe życie. Że dzięki temu będzie im lżej...

Jak każda matka starałam się nauczyć moje dzieci wrażliwości, dobrych zasad, prawości....
Każda sytuacja do nauki była dobra...
Jeśli mamy dobry kontakt z dziećmi, znamy je, łatwiej je uczyć...
Ale miłość do nich czasem przysłania nam oczywiste fakty...

Tak było z moją córką. Tak bardzo ją kochałam, że nie zauważyłam, że coś jest nie tak.
Pierwsze, delikatne sygnały zlekceważyłam. Jej czasami niepokojące zachowanie zwalałam na karb dziecięcej fantazji... Mówiłam sobie, że pójdzie do szkoły, to wyrośnie z lękliwości, zamyśleń w trakcie najlepszej zabawy...Powtarzalność jej zachowań zwalałam na pedanterię, zbytnią dokładność...
A jednocześnie była niesamowicie pogodnym dzieckiem, które wiedziało, że jest kochane i to dodawało jej pewności siebie.
A my byliśmy szczęśliwi, że jest z nami...
Prawda wyszła na jaw, kiedy poszła do szkoły.
Już praktycznie od początku nie nadążała za rówieśnikami...
Miała problemy z nauką. Nie potrafiła dogadywać się z dziećmi. Reagowała agresją i płaczem.
Wracała ze szkoły, jak ostatnie nieszczęście. Nie lubiła szkoły...
Dostaliśmy skierowanie do Poradni.
Po kilku badaniach dostaliśmy diagnozę...

Nasza ukochana córcia była upośledzona umysłowo.
Od urodzenia.
Spadek po mamusi alkoholiczce...

Załamałam się...

Pamiętam tamte przerażające myśli, jak ona sobie poradzi, kiedy nas zabraknie...
Jak ją wychować, żeby sobie radziła, była w miarę niezależna...
 Ona spała, a ja siedziałam przy jej łóżku i płakałam nad nią...
Którejś nocy syn obudził się. Poprosił mnie o rozmowę.
Zapytał mnie, co się stało.
Był już niemal dorosły.
Powiedziałam mu o chorobie siostry.  O swoich lękach, obawach o jej przyszłość.
Powiedział mi wtedy, żebym nie zapominała, że ona ma jeszcze starszego brata.
Bardzo mnie tym wtedy podbudował.
Córka przez wiele lat była pod opieką poradni.
To ci wspaniali ludzie stamtąd pomagali nam w jej wychowaniu. Doradzali, jak pokonywać codzienne problemy...
Wiedzieliśmy, że po skończeniu szkoły podstawowej, nasza córka będzie musiała uczyć się w szkole specjalnej.
Stawialiśmy jej poprzeczkę na miarę jej możliwości. Ale była ambitna. Jej pedanteria przynosiła efekty. 
Zaszczepiłam jej bakcyla czytania. To był mały przełom. Komputer dopełnił reszty...
Pamiętam, jak kiedyś zainteresowały ją gwiazdy na niebie. Szperała po internecie i wciąż szukała informacji na ten temat. W krótkim czasie poznała nazwy gwiazd, galaktyk...
Wciąż nas zaskakiwała.... Swoją pasją do muzyki, znajomością poszczególnych muzyków. zespołów...
Piłka nożna to do dziś jej ukochany sport, któremu poświęca każdą wolną chwilę...

Jest już dorosła. Uczy się dalej. Jest najlepsza w szkole dla dzieci zdrowych.
Odgraża mi się nieraz w żartach, że kiedyś pójdzie na studia.
Jest pogodna, otwarta na ludzi, bardzo lubiana.  Rozsądna i ambitna. Ma niesamowite poczucie humoru.
Ostatnio miała badania w poradni, w której  znają ją od dziecka.
Pani psycholog powiedziała nam, że gdyby nasza córcia była w domu dziecka, byłaby teraz upośledzona w stopniu ciężkim.
 Na chwilę obecną jej choroba cofnęła się znacznie. Zapytałam, jak to możliwe?
Przecież te pierwsze rokowania były tragiczne.
 Usłyszeliśmy, że nasza córcia dostała bardzo ważne lekarstwo.

Witaminę Miłość....

niedziela, 16 marca 2014

Wybaczyłam.

Wiele paskudztw nosimy w sobie...
Pielęgnujemy je, karmimy własnymi myślami,  uczuciami, wspomnieniami.
Tak trudno ich się wyzbyć...
Długo nosiłam w sobie nienawiść...

Matka.

Ją nienawidziłam długo, bardzo długo. Za ślepotę. Za to, że była słaba. Że tak naprawdę nigdy nie potrafiła okazać mi swych uczuć.
Jako dzieciak nie potrafiłam jej zrozumieć.
Wydawała mi się potworną egoistką w szukaniu miłości. Kosztem nas, swoich dzieci...
Wiem, to wiem na pewno, że mogę dokopać sobie, ale nigdy moim dzieciom.
A moja matka nie potrafiła odnaleźć się i wciąż szukała..
Teraz patrzę na nią zupełnie inaczej. Zrozumiałam, że była prostą kobietą, która tak naprawdę nigdy nie poznała smaku miłości, bo wszystko w jej życiu było namiastką.
Sama nie miała dobrych wzorców w dzieciństwie. Wychowywali ją obcy ludzie, dla których była przede wszystkim darmową służącą.
Zresztą, jej pokolenie nie umiało okazywać uczuć. Tak zwany zimny chów. Surowość i dyscyplina.

Czasem tak myślę sobie, że dla wielu ludzi dzieciństwo i dorosłość, to dwa odrębne światy.
Tak, jak by odgradzała je niewidzialna bariera, jakieś żelazne wrota.
Stają się dorośli i natychmiast zapominają o tym, że kiedyś byli dziećmi.
To znaczy, pamiętają wydarzenia, suche fakty, ale zapominają o swoich odczuciach, wrażeniach, reakcjach na otaczającą ich wtedy rzeczywistość...
Czy pamiętamy ten obezwładniający strach przed laniem, które czekało nas za jakieś dziecięce przewiny?
Czy pamiętamy tamten ból i bezsilność?
Ten, kto pamięta, nie bije.
Ten, kto pamięta, nie krzywdzi.
A wielu postawiło tą niewidzialną barierę, dlatego powtarza błędy swych rodziców...
Wydaje im się, że jeśli wyrośli na porządnych ludzi, to jest to zasługa ich rodziców i ich metod wychowawczych. Umniejszają w ten sposób samych siebie. Swoją własną pracę nad sobą.
Ja całe życie czerpałam z innych to, czego nie dostałam w rodzinnym domu.
Pomogło mi też pewnie to, że wciąż czytałam... Że otaczali mnie ludzie o otwartych sercach i umysłach....
Wierzyłam, że prowadzą mnie właściwie, ku Dobremu... Nie pomyliłam się...
Moje coraz większe doświadczenie, wiedza, pozwalały mi głębiej analizować moją przeszłość.
Pamiętałam dzieciństwo, ale dorosłość dała mi zrozumienie...
Matka była słaba, niewykształcona. Nie nauczona, że w życiu można osiągnąć wiele, niekoniecznie opierając się na mężczyźnie...
Tak naprawdę zaczęłam ją poznawać dopiero wtedy, kiedy sama już byłam kobietą.
Wyszła za mąż za fantastycznego faceta, który otoczył ją opieką.
Był właściwym mężczyzną w jej życiu. Wyciszyła się, zmądrzała.
Chwilami nie mogłam uwierzyć, że to ta sama kobieta.
I długo nie mogłam wybaczyć, że dla niego zmieniła się, a dla swoich dzieci była taka inna..
Ale z biegiem czasu zrozumiałam, że to było jej życie.
A ja mam swoje.
I to, czym je zapełnię, zależy tylko ode mnie.
Nie jestem w stanie zmienić nawet jednej sekundy ze swojej przeszłości.
Niczego.
Więc dlaczego mam to nosić w sobie, do końca życia?
Czyż nie jest łatwiej, lżej zostawić to wszystko za sobą, niż nienawidzić?
Na co komu moja nienawiść? Matka nie żyje.
Wybaczyłam. Dorosłam do wybaczenia.
I naprawdę jest mi lżej.
Teraz buduję w sobie radość.
Szukam jej w codzienności.  W zwykłych normalnych sprawach.
 Wiem już, że dołożyć można sobie zawsze. Tylko po co?
Komu jest potrzebny mój smutek?
Na nim nie zbuduje się niczego dobrego...

Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jaka jest przede mną przyszłość. Nie wiem, jak długie jeszcze będzie moje życie. To nie ma znaczenia. Już nie.
Tworzę moją rzeczywistość tu i teraz.
Czasem złoszczę się, targają mną  nerwy, kiedy coś nie idzie po mojej myśli.
Czasem nie mogę sobie poradzić z głupotą ludzi...
Ale mimo to jestem szczęśliwa...
I to jest chyba najważniejsze....




wtorek, 11 marca 2014

Zrozumieć siebie...

Czasami ludzkie życie da się zamknąć w kilku zdaniach... Ale to tylko pozory.
 Są ludzie, którzy nie mogą lub nie potrafią opowiadać o sobie. Historię ich życia znają tylko najbliżsi, albo i to nie...
Dla mnie każda historia każdego człowieka jest bardzo ciekawa, bo pozwala zrozumieć nie tylko jego samego, ale też pośrednio i moje własne życie.
To uczy niesamowitego dystansu do siebie, ale też i pokory.

Kiedy ma się te kilkanaście lat, dwadzieścia parę, wydaje się, że cały świat leży u naszych stóp...
Że wszystko jest na wyciągniecie ręki. Jest w nas wtedy młodzieńcza zarozumiałość, pewność, że wystarczy tylko chcieć, a dostaniemy wszystko, o czym tylko zamarzymy.
Niestety, życie codziennie koryguje nasze plany i marzenia i nawet nie zauważamy, jak nasz idealizm ulatnia się w niebyt. Stajemy się bardziej realistyczni, bo już wiemy, że nie wszystko zależy od nas...
Dostajemy masę kopniaków. Często z własnej winy, bo podejmujemy niewłaściwe decyzje.
Mnie też zdarzyło się zaliczyć sporo takich wpadek, w których klęłam na własna głupotę.
Ale na wiele wydarzeń nie miałam żadnego wpływu.
Te najbardziej uczyły mnie pokory.

Ot, chociażby sprawa mojej wiary.
Nigdy nie byłam za bardzo religijna.
Wierzyłam w Boga. To na pewno. Ale nie lubiłam tej całej celebry związanej z kościołem.
Zawsze wierzyłam, że Bóg ma wpływ na nasze życie. Że nasz Los jest u Niego gdzieś tam zapisany. Męczyło mnie tylko jedno. Dlaczego jednemu daje życie lekkie i łatwe, a drugiemu tyle nieszczęść, że można by nimi obdzielić paru ludzi.
Ile razy zaczynałam wychodzić na prostą, znów zawalało mi się wszystko, przynosząc kolejne cierpienia i udręki...
Po drugiej ciąży obraziłam się na Boga. Na wiele lat. Za wszystko.
Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego spotyka mnie tyle złego? Za co mnie Bóg karze ?
To dlatego tak strasznie krzyczałam w szpitalu, po drugiej ciąży, dlaczego On mi to robi?
Obraziłam się, bo nie potrafiłam tego zrozumieć...
Trzeba było wielu lat, żebym zaczęła szukać odpowiedzi...

Dobre, miłe doświadczenia są piękne, ale raczej nie uczą nas siebie samych. Usypiają nas, nie zmuszają do myślenia, do szukania... Nie zastanawiamy się nad sobą, nad innymi. Przyjmujemy wszystko tak,  jak by nam się należało.
Złe doświadczenia, to dwie drogi.
Możemy zamknąć się we własnym bólu, udręce, cierpieniu i nigdy nie wyjdziemy poza te uczucia.
Z biegiem lat staniemy się zgorzkniali i pełni nienawiści do świata, ludzi, rzeczywistości...
Będziemy nosić w sobie poczucie krzywdy...
 Byłam bardzo bliska tego. Widziałam ludzi o podobnych przeżyciach i co one z nimi zrobiły.
Nie chciałam tak... Ja chciałam, by w końcu coś w moim życiu było normalne...
Nie było łatwo. Musiałam nauczyć się walczyć ze swoimi własnymi nastrojami. Pokonać chęć ucieczki przed ludźmi. Otworzyć się na nich...
 Myślę, że adopcja, a co za tym idzie, moje dzieciaki, bardzo mi pomogła.
Nie można nosić w sobie złości, nienawiści przy dzieciach, bo one to natychmiast wyczują, a ja nie chciałam być toksyczną matką...
Musiałam nauczyć się uśmiechać nie tylko mimiką twarzy, ale także sercem.
Nigdy nie zapomnę moich biologicznych dzieci.
Ale wspomnienie o nich już nie boli...

Poprzez tamto cierpienie nauczyłam się doceniać Dar, który dostałam w zamian.
Czerpać z niego radość, cieszyć się najmniejszą chwilą spędzaną z dziećmi. Pokonywać codzienne problemy, których nie brakowało w ich wychowaniu.
One były moją siłą. I są nadal.
Świadomość, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, daje mi chęć do życia.
Każdy człowiek chce mieć świadomość, że jest kochany i potrzebny.
Ja ją mam.
To solidny fundament.
Staram się być dobrym człowiekiem.
Czasem jestem zołzą. Bywam złośliwa i sarkastyczna...
Ale generalnie lubię ludzi. Mimo Zła, którego doświadczyłam.
Mam bardzo dużo szczęścia do mądrych, wrażliwych ludzi, którzy uczą mnie dobroci i piękna.
Zawsze mnie to zaskakuje, czym sobie na to zasłużyłam, że akurat tacy są w moim życiu...
Ale jestem przykładem na to, że można pokonać własne koszmary i tak zwyczajnie pokochać ludzi...

A wracając do Boga.
Bardzo długo miałam żal do Niego, dlaczego zgotował mi taki los. Dlaczego było w moim życiu tyle cierpienia...
Dziś wiem, że Bóg jest mądrym, dobrym Facetem, który właśnie dlatego, że jest w Nim Dobroć, nie krzywdzi.
To my, ludzie przypisujemy Mu wiele zła...
 Uwielbiam spacery po lesie, łąkach.
Tam odnajduję Boga.
W kwiatach, trawach, krzewach, w krzyku żurawi....
To wszystko jest tak piękne, że czasem aż traci się oddech ze wzruszenia...
Czy Ktoś, kto Potrafił dać nam tyle piękna, może życzyć nam źle?
Często za nieszczęściami, ktore nas spotykają stoi przypadek, czyjaś zła wola, głupota...
Myślę, że całe zło, które nas spotyka, jest po coś.
Żeby zrozumieć siebie, a później innych...
Po co nam ta wiedza?
Bo daje równowagę wewnętrzną.
Bo pozwala odnaleźć się w codzienności, pogodzić się ze sobą. Nie szarpać się, bo to niszczy.
Kiedyś mogłam zamknąć się w swoim żalu. Mogłam zapić się. Nie wiem.
Mogłam zniszczyć siebie,a przy okazji tych, którzy mnie kochali, lubili, dla których byłam ważna.
Nie byłabym tutaj, na tym etapie...
Nie mówię, że jestem szczęśliwa, bo muszę jeszcze wiele zrozumieć, pokonać samą siebie...
Ale dziś bywam szczęśliwa. A to już dużo, bo teraz znajduję w tym "bywaniu" radość...
 Jestem zwyczajną kobietą. Dla świata nikim. To bez znaczenia.
W moim świecie jestem kochana i potrzebna. Jestem ważna dla moich Bliskich i Przyjaciół.
A przede wszystkim DLA SIEBIE....
Bo, pogodzona, potrafię dać Innym ciepło i życzliwość...
Bo to ze mnie wypływa to, co mogę ofiarować....


poniedziałek, 10 marca 2014

Recepta na dobre wychowanie. Czy taka istnieje?

Dla  wielu kobiet instynkt macierzyński jest czymś tak naturalnym, jak jedzenie, spanie, oddychanie.
Bardzo pragną mieć dzieci i świetnie sprawdzają się w roli matek.
Są też takie kobiety, które chcą mieć dzieci, bo tak wypada. Bo mają je koleżanki, bo chce je mieć ich mężczyzna... Urodzą, dbają o ich byt materialny, ale nic ponadto.
Nie wkładają w swoje dzieci ani serca, ani siebie.
Dla takich matek dzieci są utrapieniem, ciągłym bólem głowy. Dla nich dzieci, to po prostu nieznośne bachory.
Widzimy je wszędzie.
W naszej kulturze uważa się za naturalne, że kobieta jest kochającą matką.
Jeśli zaś któraś mówi jasno i otwarcie, że nie lubi dzieci i nie chce ich mieć, jest napiętnowana
w swoim środowisku.
Lepiej być jakąkolwiek matką, niż żadną....
Kto na tym cierpi najbardziej?
Odpowiedź jest jasna.
Wiadomo, dzieci, które później noszą w sobie całe życie to "niekochanie".
Zwykle uważamy, że to kobiety są bardziej czułe i troskliwsze, niż mężczyźni.
To schemat, który obala samo życie.
Znam paru mężczyzn, którzy dają uczuciowo więcej dziecku, niż matka...

Moje dzieciaki zawsze rosły ze świadomością, że są kochane. Po równo, choć wiedziały, że mama poświęca im więcej czasu i ma większy wpływ na ich wychowanie.
Później to zaczęło się zmieniać.
Ale zawsze oboje robiliśmy wszystko, żeby nasze dzieci miały zdrowy, normalny dom...

Dzieci bardzo mnie wyciszyły...
Miałam cel w życiu, ale też i odpowiedzi, na pytania, które wcześniej zadawałam....
Byłam tak spragniona ich obecności, że zawsze dawałam im z siebie wszystko, co najlepsze...

To brutalne, ale dla mnie do przyjęcia, bym mogła pogodzić się z przeszłością.
Tamta Trójka Odeszła, by Tych Dwoje mogło mieć Dom...
 Może, gdyby nie my, mieliby inny Dom, innych rodziców, którzy daliby im więcej....
Nie wiem. Nie wiem też, czy byliby szczęśliwsi...
Ja starałam się codziennie "dotykać" ich serc i umysłów. Uczyć tego, co ważne...
Nigdy nie chowałam moich dzieci dla siebie, ale dla ludzi. By tym ludziom było dobrze z moimi dziećmi...
Ale też, by one same tak zwyczajnie kochały siebie, były wrażliwe i otwarte.
Płacą za to czasem wysoką cenę, bo dzisiaj nie jest w modzie bycie szlachetnym i prawym.
Ludzie są cyniczni, brutalni i niszczą każdego, kto jest od nich słabszy.

Spotykam czasem ludzi, którzy deklarują mi swą życzliwość i szlachetność.
A po jakimś czasie z ich życzliwości nie ma już nic. Okazują się zwyczajnie małostkowi i egoistyczni.
Każdy ma prawo do błędów. Każdy ma wady i zalety.
Ja też je mam. Potrafię wiele wybaczyć, ale nie wszystko. Nie wybaczam złośliwości i cynizmu.
To, że ktoś jest inteligentny, nie znaczy, że jest mądry, bo to dwie odrębne cechy.
Właśnie tego uczyłam moje dzieciaki.
Nieważne, jakie kto ma wykształcenie, jaką kasę, czy jest piękny...
Ważne, jakim jest człowiekiem...
Wybaczam innym ich wady, ale też proszę o to samo w stosunku do własnej osoby. A z tym bywa już gorzej, niestety...
Moje dzieci mają cechy, które im wpoiłam. Dlatego nie zawsze mają w życiu łatwo i przyjemnie.
Ale, czy miałam nauczyć je egoizmu? Dbania tylko o siebie?
Przecież zrobiłabym im krzywdę takim wychowaniem.
Choć według dzisiejszych norm, wszystko byłoby w porządku...
Ja jednak głęboko wierzę w to, że moda na rozpychanie się łokciami, na wszechobecny cynizm i egoizm, któregoś dnia minie...

piątek, 7 marca 2014

Marzenia się spełniają...

Ta telefoniczna rozmowa była najważniejsza.
Decydowała o tym, kiedy nasze marzenia nabiorą  realnego kształtu....

Po kilku minutach rozmowy, ustaliliśmy konkretny termin wizyty w sprawie realizacji naszych planów....
Pojechaliśmy we trójkę.
Pani, z którą byliśmy umówieni, nie wiedziała, .że mamy syna....
Kiedy go przedstawiliśmy, stwierdziła ze śmiechem, że jesteśmy już doświadczonymi rodzicami adopcyjnymi:)
Wyjawiliśmy jej nasze plany.
Zadała naszemu synowi dwa pytania.

Czy chce być starszym bratem?
Odpowiedź  była błyskawiczna, okraszona na dodatek pięknym uśmiechem:)
Oczywiście, że chce.
Czy chciałby mieć siostrę, czy brata?
Tu już nie było tak szybko:)
Po chwili zastanowienia odpowiedział, że wprawdzie on to wolałby mieć brata, ale mama też przecież musi mieć jakąś przyjemność:)
Faceci:)....
Bardzo chcieliśmy mieć córeczkę.
Zapytano nas, w jakim wieku ma być dziecko.
Wypaliłam, że jak najmniejsze mając na myśli, że pewnie nasza Mała będzie miała około 2 lat...
Złożyliśmy odpowiednie dokumenty nastawiając się na długie czekanie...
Po tygodniu odebrałam telefon. Mało nie zemdlałam z wrażenia...
 Nasz córeczka czekała już na nas.
Miała sześć miesięcy...

Zobaczyliśmy ją na drugi dzień. Trójka wariatów nie spała całą noc, bo przecież nasza rodzina miała powiększyć się o takie maleństwo........

 Staliśmy w pokoju, do którego weszła dyrektorka.
 Trzymała na rękach wtulone w siebie, maleńkie dziecko.....
Był słoneczny, kwietniowy dzień...
Dziwnie utkwiło mi w pamięci to słońce...
Rzucało jasne smugi na  dywan, tworząc magiczny nastrój...

Podała mi ją...
M. przyglądała mi  się badawczo, ze zmarszczką na czole...
Chłonęłam ją.
Miała maleńkie kształtne usteczka, lekko zadarty nosek i szare oczy...
Nagle, jej buzię rozjaśnił szeroki uśmiech, a w policzkach pojawiły się dwa rozkoszne dołeczki...

Witaj M.:)
Wiesz, że jestem twoją mamą?
Wiesz, że do końca moich dni będziesz moją wyśnioną, najukochańszą córeczką?...

Rozpłakaliśmy się oboje z mężem. Po chwili dołączył do nas syn. Zapytałam go:
- A czego ty wyjesz?:)
- A bo wy płaczecie, to i ja muszę :))
Spędzaliśmy u niej każdy dzień....
I znów nie mogliśmy doczekać się, kiedy przywieziemy nasze drugie dziecko do domu.
To oczekiwanie, tęsknota, to było coś niesamowitego.
Najpiękniejszy czas. Niemal każda myśl, rozmowa, wszystko było podporządkowane Małej i jak najszybszemu przywiezieniu jej do domu.
W międzyczasie robiliśmy zakupy, żeby nasza dziewczynka miała wszystko, co będzie jej potrzebne...
Któregoś dnia Syn wpadł do domu i stwierdził, że ma rodziców gapy, bo nie kupili tego, co najważniejsze.
Zapytałam, co to takiego?
Po chwili przyniósł z przedpokoju... nocnik. Różowy, plastikowy fotelik...
Kupił go za własne oszczędności.
Wszystkim,  kto tylko chciał go słuchać chwalił się, że niedługo będzie najważniejszy w domu, bo zostanie starszym bratem:) Następne lata miały pokazać, że jako brat spisywał się doskonale.
Był dla niej niekwestionowanym autorytetem.
Ona dla niego, jego małą siostrzyczką, którą opiekował się, jak najczulszy brat...
Widzieliśmy, jeszcze w domu dziecka tą specyficzną więź, która  zaczyna ich łączyć...
Dziś oboje są dorosłymi ludźmi, a nadal bardzo się wspierają...
Fajne mam dzieciaki....



czwartek, 6 marca 2014

Zaufanie i przyjaciele...

Moje życie, odkąd zamieszkał z nami nasz Maluch, zmieniło  się.
Przede wszystkim wyciszyłam się. Miałam już to, o czym tak bardzo marzyłam....
Kolejne lata, choć nie brakowało w nich takich zwyczajnych trosk, jakie towarzyszą każdej rodzinie, były spokojne....
Syn sporo chorował, więc zwolniłam się z pracy, by poświęcać mu, jak najwięcej czasu.
Mąż miał dobrą pracę, dzięki czemu nie mieliśmy większych problemów finansowych.
Zaczęłam nieśmiało, jeszcze niepewnie wierzyć, że nareszcie jestem szczęśliwa....

Każdy nosi w sobie swój własny dekalog. Zbiór zasad, którymi kieruje się w codziennym życiu.
Dla mnie, to uczciwość, lojalność do bólu, empatia.
Z reguły ufam ludziom i wydawało mi się kiedyś, że jeśli ja nie oszukam kogoś, to tego samego mogę spodziewać się po innych...
Któregoś dnia przekonałam się bardzo boleśnie, jak bardzo myliłam się....

Mieliśmy zaprzyjaźnioną rodzinę.
 Znaliśmy się bardzo dobrze. Bywaliśmy w różnych sytuacjach i nigdy nas nie zawiedli. Byliśmy pewni na 200 %, że to bardzo uczciwi ludzie.
T o były czasy transformacji w Polsce. Upadały całe zakłady, ludzie tracili pracę i chwytali się wszystkiego, aby tylko przeżyć.
Podobny los spotkał naszych przyjaciół. Kiedy więc zwrócili się do nas z prośbą, byśmy na siebie wzięli kredyt w banku, nie widzieliśmy żadnego problemu. Przecież byli naszymi przyjaciółmi.
Chcieli otworzyć sklep z żywnością w centrum miasta. A ponieważ oboje stracili pracę, żaden bank nie chciał nawet słyszeć o udzieleniu im kredytu....
Postanowiliśmy im pomóc. Wzięliśmy na siebie bardzo duży kredyt i daliśmy im te pieniądze, oczywiście z odpowiednią umową, którą zawarliśmy między sobą.
Byliśmy z siebie bardzo dumni. Jesteśmy ludźmi, na których przyjaciele mogą liczyć...
Czyż to nie jest powód do dumy?

Otworzyli sklep. Zaczęli płacić raty do banku, zgodnie z umową...
Po dwóch miesiącach zbankrutowali.
Wpłacili zaledwie 2 raty....  I wyjechali z miasta.
Zostaliśmy z długiem 40 tysięcy złotych z odsetkami.
Mieliśmy wyrok z sądu, ale nie mogliśmy nic zrobić, bo oni byli bankrutami...
I nie tylko my im zaufaliśmy..
Okazało się, że ten skok na kasę planowali już dłuższy czas, bo w ten sam sposób naciągnęli jeszcze parę osób.... 

A my przez bardzo długie trzy lata spłacaliśmy ten kredyt. Kosztem bardzo wielu wyrzeczeń..
Syn ganiał z kluczem na szyi, a my chwytaliśmy się wszystkiego, żeby tylko przeżyć..
Trzy bardzo długie lata...
Nigdy nie odzyskaliśmy tych pieniędzy. Ale za to zyskaliśmy bardzo cenną nauczkę.
Nigdy nie pożyczamy nikomu pieniędzy.
Jesteś głodny? Nie masz na chleb?
Daję ci połowę mojego bochenka, ale na pieniądze nie licz....
 Było nam w tym okresie bardzo ciężko. Brakowało dosłownie na wszystko.
Przedtem sprawy finansowe nie były dla nas czymś bardzo ważnym.
A nagle, ugotowanie zwykłego obiadu stawało się problemem. Kupno najtańszej wędliny często przekraczało nasze możliwości.... Odmawialiśmy sobie wszystkiego...
Spłaciliśmy wszystko, co do złotówki...
Wspominam tamten okres, jako jeden wielki koszmar....
Nie tylko ze względu na pieniądze....
Ta cała sprawa, kłopoty finansowe, w które wpadliśmy, zburzyły nasze plany, które mieliśmy  przed tą całą historią.... Wtedy nie było szans na ich zrealizowanie.
Ale, kiedy znów stanęliśmy na nogi, nasze marzenia odżyły na nowo...
To był już ostatni dzwonek, by mogły się spełnić.
Nasz syn miał już niemal 10 lat....
Któregoś dnia, po naradzie rodzinnej, podniosłam słuchawkę telefonu...
Teraz już wiedziałam, co mnie czeka i drżałam z niecierpliwości, by zacząć działać....




środa, 5 marca 2014

Gdyby mnie kochała...

Chciałabym napisać, że teraz nastały zwykłe, szare dni. Ale nie mogę.

Bo każdy kolejny dzień był radością, wspólnym smakowaniem, poznawaniem siebie nawzajem....

Mieszkaliśmy w tym czasie w hotelu pracowniczym.
Znaliśmy się wszyscy bardzo dobrze.
Nasi sąsiedzi wiedzieli o  tym, że już jeździmy do naszego Synka. Dopytywali się tylko, kiedy go w końcu przywieziemy. Byliśmy przekonani, że są ciekawi naszego malca, jak to ludzie...
 Kiedy wysiedliśmy z auta przed hotelem zauważyłam, że jedna z sąsiadek wygląda przez okno, ale natychmiast schowała się. Pomyślałam, że pewnie poszła już na korytarz powiedzieć, że nareszcie przywieźli sobie tego dzieciaka...
 Kiedy weszliśmy na nasze piętro, zdziwiła mnie tylko, gdzieś podświadomie, cisza panująca  za drzwiami do naszego korytarza. Przecież o tej porze było tam zwykle gwarno od krzyków i śmiechów dzieci naszych sąsiadów. Mąż trzymał Małego na rękach... Otworzyłam drzwi....

To, co zobaczyłam.... Zamurowało mnie kompletnie... Mój mąż miał też bardzo głupią, niepewną minę...
Wzdłuż całej długości korytarza stały pozastawiane, pięknie nakryte stoły, pełne jedzenia i napojów. Obok tłoczyli się nie tylko nasi sąsiedzi, ale też mieszkańcy innych pięter i personel hotelu...
Na nasz widok.... Usłyszeliśmy jedno wielkie "sto lat" odśpiewane nie tylko przez dorosłych, ale i przez hotelowe maluchy:)
Kwiaty. Dostaliśmy mnóstwo kwiatów z życzeniami wszystkiego dobrego...
A Mały taką ilość zabawek, ubranek, że w pewnym momencie wtulił się we mnie przestraszony, bo przestał  już to wszystko ogarniać. My zresztą też:)

Czasem, kiedy przytłacza mnie ludzka podłość, nieżyczliwość, przypominam sobie tamtą scenę...
Nie musieli, a jednak włożyli sporo pracy i serca, by pokazać nam, że akceptują nasza decyzję o adopcji.
Że są z nami i możemy na nich liczyć.
Ten dzień pamiętamy bardzo dobrze.
Nazywamy go Dniem Radości.
Robimy wtedy małe przyjęcie dla rodziny i przyjaciół. Obdarowujemy się prezentami...
Tak jest do dzisiaj, choć syn jest już dorosły.
Nigdy nie ukrywaliśmy przed nim prawdy o jego pochodzeniu, choć dozowaliśmy mu informacje, które mógł przyjąć zgodnie z wiekiem.. Wszystkiego dowiedział się, kiedy był już dorosły.
 Zapytaliśmy go wtedy, czy chce poznać swych biologicznych rodziców. Bo jeśli tak, to my mu w tym pomożemy. Stwierdził spokojnie, że nie ma takiej potrzeby, bo on już ma rodziców, czyli nas. Na innych się nie pisze...

Nastały spokojne dni, pełne wyciszenia i takiej wewnętrznej radości, że nareszcie moje życie jest pełne jasnych, dobrych barw...
Pewnie, że nie brakowało trudnych chwil, sytuacji, kiedy czasem trzeba było zaciskać zęby i tłumaczyć chłopcu, dlaczego ma być tak, a nie inaczej. Miał masę złych, niedobrych nawyków wyniesionych z rodzinnego domu i z domu dziecka.
 Był bardzo uparty, zawzięty, czasem bardzo zaborczy. Nie tolerował innych dzieci, bo odbierał je jako zagrożenie swojej pozycji w naszym domu. Na każde zwrócenie mu uwagi ,reagował płaczem i zamykał się w sobie...
Ale pomału, drobnymi kroczkami zaczął się zmieniać. Zaczęliśmy się dogadywać.
Zrozumiał, że mogę przytulać inne dzieci, ale jego kocham najbardziej na świecie.
Zrozumiał, że mama nie bije za rozlane kakao. Że mama kocha zawsze, bez względu na wszystko...
Kilka lat później zapytał mnie podczas spaceru, dlaczego tamta mama go oddała.
Prawda była bardzo brutalna i mogła go złamać. Powiedziałam więc, że chyba nie miała pieniędzy na jego wychowanie, na ubranka, jedzenie... Bo przecież już wie, że na to wszystko jego tata musi pracować.
Wydawało mi się, że to mu wystarczyło. Wyleciała mi ta rozmowa z pamięci...
Kilka tygodni później zapytał mnie, co bym zrobiła, gdybym nie miała pieniędzy.
Powiedziałam, że tak raczej nie ma, że zawsze jakieś pieniążki mamy. Ale był dociekliwy.
- Ale powiedz mi, gdybyś nie miała tak nic a nic? Ani jednego pieniążka?
- To pewnie musiałabym pożyczyć.
- Ale gdybyś nie miała od kogo?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
- Powiedz, o co chodzi, bo nie rozumiem twoich pytań - poprosiłam.
Spuścił głowę i po chwili zapytał niepewnie.
- A czy... gdybyś nie miała pieniędzy, czy wtedy oddałabyś mnie do domu dziecka?...
Przytuliłam go do siebie bardzo mocno i zapewniłam, że nigdy, przenigdy nie oddam go nikomu, bo kocham go i jest moim małym, wymarzonym synkiem. Tkwił tak chwilę w moich ramionach, ze zmarszczonym czółkiem...
- To wiesz, co - stwierdził - tamta mama mnie nie kochała, bo inaczej by mnie nie oddała....

Nigdy nie wiemy, jakimi ścieżkami chadzają dziecięce myśli....





wtorek, 4 marca 2014

Nareszcie, ku Słońcu:)

Moje życie było jednym wielkim pytaniem ....
Wciąż mnie dręczyło to ciągłe " dlaczego? "
Nie znajdowałam na nie odpowiedzi....
Było we mnie za dużo cierpienia, za mało spokoju i wybaczenia.
Nie byłam gotowa na szukanie odpowiedzi...

Tymczasem życie toczyło się dalej. Wiedziałam już, że nie mogę mieć  biologicznych dzieci...
Pamiętam, że wśród tych wszystkich moich koszmarów, jedno było dla mnie bardzo ważne. Choćby nie wiem co miało mnie jeszcze spotkać, nie wolno mi przenosić mojej nienawiści do Losu, Boga, świata -  na dzieci. One zawsze były najważniejsze.
Zostało mi  tylko jedno, czego nie mogę przełamać do dzisiaj.
Nie lubię nowo narodzonych dzieci. Może nie to, że nie lubię. To chyba nawet nie o to chodzi.
Po prostu, nie chodzę w gościnę do świeżo upieczonych mam. Bo wtedy wracają dawne przeżycia, a to do niczego nie jest mi już potrzebne...

To, co przeszłam, nie zniszczyło we mnie pragnienia posiadania dziecka.
Dlatego zaczęliśmy starać się o adopcję...
Wiem, że są kobiety, które nie chcą mieć dzieci. Nie to, że nie mogą. Nie chcą. Po prostu, nie czują instynktu macierzyńskiego. Zdają sobie z tego sprawę i są konsekwentne. Ustawiają sobie tak życie, że do szczęścia dziecko nie jest im potrzebne. Szanuję ich wybór. Mają do tego prawo.
To nie sztuka, mieć dzieci. Sztuką jest ich wychowanie. A jeśli się tego nie czuje, to szkoda zachodu.
W domach dziecka 95% dzieci, to sieroty społeczne.
Pytano mnie nieraz, czy się nie bałam. Bo wiadomo, że dzieci stamtąd  pochodzą z rodzin patologicznych i kiedyś może odezwać się ich pochodzenie.
Ale prawda jest też taka, że w każdym człowieku jest 20% genów, a reszta to wychowanie.
Poza tym, nikt z nas nie jest idealny. Mamy wady i zalety i powołując na świat nasze biologiczne dziecko, wcale nie mamy pewności, że odziedziczy po nas tylko te dobre cechy... Możemy przecież wyhodować sobie potwora z własnej krwi...  Pochodzenie dziecka, to nie był dla mnie nigdy żaden argument...

KAŻDE DZIECKO POTRZEBUJE MIŁOŚCI.
KAŻDE.
BEZ WYJĄTKU.

Na naszego Malucha czekaliśmy dwa lata...
Nieraz, wieczorami, kiedy był czas na spokojne rozmowy zastanawialiśmy się, jakie będzie to nasze przyszłe dziecko. Jakiej będzie płci, jak będzie wyglądać....
Strasznie nam się dłużyło to oczekiwanie....
Kiedy więc dostaliśmy telefon, że to już, że mamy się zgłosić do Ośrodka, zaczęło się niesamowite szaleństwo:)
Zobaczyliśmy go jeszcze tego samego dnia.
3- letni blondas, który na nasz widok, zaczął niemiłosiernie płakać.
W swym króciutkim życiu przeszedł tak wiele, że bał się dorosłych.... Zobaczyłam przez sekundę siebie...
Wiedziałam natychmiast, że stanę do walki z całym światem, zrobię wszystko, żeby był szczęśliwy.
A on po prostu płakał i w nosie miał zabawki, które mu przywieźliśmy.
Kiedy jednak zaczęłam bawić się autkiem przeznaczonym dla niego, pomału zaczął się uspokajać.
Łzy obeschły:)  W pewnej chwili mąż posadził go sobie na kolanach i zaczął mu opowiadać historię tego samochodziku. Ale Mały nie słuchał. Patrzył tylko na męża... Wielki, duży facet i maleńki chłopczyk...Patrzyłam w jego oczy... Tam było wszystko...
Niedowierzanie, nadzieja, zdumienie, że ten pan chce się z nim bawić... I coś jeszcze.
Wiedziałam.
Pokazałam mężowi na migi, żeby go pocałował, a ten natychmiast to zrobił.
Wyraz jego oczu, twarzy...
To było samo, najczystsze szczęście... Nigdy, do końca życia nie zapomnę tego...
Zdławił mnie szloch... Odeszłam do okna, żeby nie przestraszyć chłopca...
A on zsunął się z kolan męża i podbiegł do mnie. Pociągnął mnie na dół. Kiedy przykucnęłam, zaczął wycierać moje łzy...
- Mama, nie -....uśmiechał się...
Po raz pierwszy usłyszałam to wyśnione, wytęsknione słowo....
Kiedy, po chwili do pokoju wszedł jeden z wychowawców, zastał trójkę wariatów, która płakała, śmiała się i nawzajem wycierała sobie z twarzy łzy radości...
Wiedzieliśmy już, że w tym momencie staliśmy się rodziną. Na dobre i złe.

Następne dwa tygodnie były  pełne emocji, wzruszeń i szalonej tęsknoty za Małym...
Jeździliśmy do niego prawie codziennie. Poznawaliśmy się nawzajem.
Mały okazał się pogodnym, wesołym chłopcem, który czując naszą miłość, rozkwitał.
Jedyne słowa, jakie mówił to: mama i tata. Nie potrafił nic więcej. Po tygodniu wymawiał już swoje imię.
 A każdy nowy wyraz, który udało mu się powtórzyć za mną, kwitował szalonymi wybuchami radości:) 
Po dwóch tygodniach, dzięki niesamowitej pomocy wielu życzliwych ludzi, którzy widzieli naszą tęsknotę za sobą, mogliśmy go stamtąd zabrać. Do domu.
Do naszego domu, który czekał już na przyjęcie w swoje progi naszego synka.
Naszego małego, wyśnionego Dziecka....
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że nasze życie tak bardzo się odmieni...

 Że nareszcie wszystko zacznie nabierać jasnych barw...
Czekałam na to prawie 30 lat.
Warto było, bo dopiero teraz, tak naprawdę do końca, poczułam smak radości i szczęścia.
Moje koszmary zniknęły. Odzyskałam wewnętrzny spokój, poczucie bezpieczeństwa...
A to wszystko za sprawą dwóch maleńkich łapek, które przytulały, łaskotały...
I ust, które albo wycinały na mej twarzy siarczystego buziaka, albo szeptały na jedno ucho - mama, kocham cię, a na drugie ucho - lubię cię:)
Czy można chcieć więcej?:) ...











poniedziałek, 3 marca 2014

Człowiek, to silne zwierzę...

Było tak  dobrze i radośnie...

Nic nie zapowiadało tego, co czekało mnie w najbliższej przyszłości...
Kiedy więc dostałam bóle i wylądowałam w szpitalu pamiętam, że była we mnie tylko niecierpliwość.
Chciałam, żeby już było po wszystkim.. Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy nareszcie przytulę to moje wyśnione, wytęsknione dzieciątko...

Z tamtych dni pamiętam niewiele...
Już w szpitalu okazało się, że są problemy...
Leżałam na porodówce. Kobiety obok rodziły, a ja wciąż leżałam, leżałam i czekałam...
To była najdłuższa noc w moim życiu.
Miałam na ręku zegarek z sekundnikiem. Jedyna pamiątka po K., którą zachowałam. Był moim talizmanem. Wierzyłam, że kiedy go noszę, Ona mnie strzeże... Pamiętam ten sekundnik. Jak powoli, strasznie powoli posuwał się naprzód... Sekundy przetykane modlitwą i wiarą, że wszystko będzie dobrze...
Że przecież, kto jak kto, ale ja już wyczerpałam limit na nieszczęścia. Że teraz to już na pewno nie ma prawa zdarzyć się nic złego...
Rano  zrobiono mi cesarkę.
Miałam syna..
...... Odszedł po kilku dniach.... A ja osiwiałam w ciągu jednej nocy...
I umarłam na wiele miesięcy...

Pamiętam, że kiedy w końcu wyszłam ze szpitala, pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam z ręki zegarek, rzuciłam go na chodnik i z premedytacją zgniotłam  butem. Wiedziałam, że już nigdy nie byłby najdroższą pamiątką, ale koszmarnym wspomnieniem tej długiej nocy...

Zaczęły się dziwne dni...
Bez czasu, wspomnień, bez myśli i uczuć.... Bez łez, bo nie potrafiłam płakać. Byłam taką pustą skorupą... Jedyne, co było, to ból, którego nie dało się niczym zabić...
I to wszechobecne jedno wielkie przerażające pytanie : DLACZEGO???,
Nikt nie potrafił mi na nie odpowiedzieć....

Miałam dwadzieścia parę lat, a wewnątrz czułam się, jak staruszka. Każdy kolejny dzień, to była walka, żeby go przeżyć, kiedy jedynym marzeniem było zasnąć i nigdy już się nie obudzić... Żeby już w końcu przestało boleć, żeby przestać tak strasznie cierpieć...

Minęło parę miesięcy... Młodość ma swoje prawa...
Pomału zaczęłam wychodzić z Cienia, w którym tkwiłam...
Zaczęłam zauważać słońce... Zdziwiłam się, że liście na drzewach jakoś tak szybko pożółkły, odlatują gęsi.. Przecież dopiero była wiosna.... Nie zauważyłam upływającego czasu...
Wróciłam do pracy, między ludzi. To była mała miejscowość. Wielu mnie znało. Miałam Przyjaciół.
Pomogli nam wygrzebać się z tego, co przeszliśmy. Już tak nie bolało.
Zaczęło się w miarę układać, choć mnie to wszystko jednak przytłoczyło bardziej, niż myślałam.
Zaczęłam się znów uśmiechać, ale już bez dawnej radości.
Już nie miałam poczucia bezpieczeństwa, bo nie potrafiłam odnaleźć się...
Zgubiłam mój optymizm, nad którym tyle lat wcześniej tak bardzo pracowałam...
przestałam mówić, że nawet za najczarniejszych chmur musi w końcu wyjść słońce....

Cztery lata później znów zaszłam w ciążę.
Tym razem nie było już euforii.
 W dzień chodziłam uśmiechnięta, w nocy płakałam ze strachu, z obezwładniającej trwogi, że znów czeka mnie to samo...
W dzień tłumaczyłam sobie słowami Szymborskiej, że nic  dwa razy się nie zdarza, a w nocy przeklinałam swój los....
 A jednak, mimo to, w głębi duszy gorąco wierzyłam, że teraz musi być dobrze.
Że przecież dobry Bóg nie zrobi mi drugi raz tego samego świństwa...

ZROBIŁ.

Tym razem miałam bliźniaki. Odeszły kilka godzin po cesarce.
A ja już nie czułam nawet bólu, tylko wściekłość.
I długo, bardzo długo krzyczałam : dlaczego znów mi to robisz???
Obraziłam się na Boga.
Na wiele długich lat...
I straciłam wzrok na  długie tygodnie...
Prawdopodobnie to mnie uratowało przed obłędem...
To był jakiś niewyobrażalny koszmar, jakiś parszywy sen, z którego nie mogłam się obudzić....
Ból przyszedł później, kiedy w końcu wypuszczono mnie ze szpitala...
Ulica przerażała tak, jak spotkania ze znajomymi, Przyjaciółmi, bo w ich oczach nie było nic tylko jakaś cholerna litość. Nie tego potrzebowałam.
Chciałam tylko jednej odpowiedzi na proste pytanie : DLACZEGO?
Nikt nie był w stanie mi na to odpowiedzieć.
Nie mogłam sobie poradzić z tym wszystkim .  Zaczęłam pić. Na umór, codziennie, przez pół roku. Żeby nie myśleć, nie czuć, zapomnieć...
Piłam i nienawidziłam siebie, męża... Nienawidziłam go za to, że chodzi i uśmiecha się, normalnie rozmawia z ludźmi, jak by nic się nie stało... Nienawidziłam go za to, że chciał być moim mężem. Nigdy nie był wylewny, a wtedy po prostu ze mną na ten temat nie rozmawiał. Sprawiał wrażenie, że go to nic nie obchodzi...
Przecież to były nasze dzieci!
Ja nie piłam, ja chlałam. Codziennie wychodziłam rano, żeby zwyczajnie urżnąć się, żeby zabić w sobie te wszystkie niedobre myśli. A mąż zgarniał mnie z jakiegoś szemranego towarzycha, przyprowadzał do domu, mył, trzymał łeb, kiedy rzygałam, kładł do łóżka... I milczał. Nie mogłam znieść jego milczenia, braku okazywania uczuć ,bólu, cierpienia.... Znienawidziłam go za ten cholerny smutek w jego oczach, kiedy przychodziłam pijana...
Upłynęło pół roku. Piłam coraz bardziej. Nie pomagały żadne próby pomocy, tłumaczenia rodziny, przyjaciół. Na wszystko miałam tylko jedną odpowiedź. Wy nie wiecie, co to znaczy taki ból! Wy nie wiecie, jak strasznie cierpię! I uciekałam znów w wódę....
Któregoś dnia wróciłam do domu trochę trzeźwiejsza, ale za to bardziej agresywna.
Mąż siedział w fotelu. Milczał, jak zwykle, ale jego spojrzenie... Tam już nie było smutku, tylko jedna wielka litość... Wściekłam się. Zażądałam rozwodu. Powiedziałam, że nie chcę, żeby moim mężem był taki  gnój, który nic nie czuje. Powiedział tylko jedno zdanie, które sprawiło, że otrzeźwiałam na dobre.
" Ty  nie wiesz, ile waży trumienka z twoimi dziećmi, którą musisz zanieść na cmentarz, ty nie wiesz, bo byłaś wtedy w szpitalu, a ja musiałem to zrobić"...

Nigdy więcej już nie podniosłam kieliszka z rozpaczy. To jedno zdanie sprawiło, że dużo, bardzo dużo zrozumiałam...

Mieliśmy sobie sporo do wybaczenia, a ja przede wszystkim. Zrozumiałam, jak straszną byłam egoistką zarzucając mu brak uczuć. Trochę to trwało, zanim znów zaczęliśmy być prawdziwym małżeństwem.
Pomału zaczęliśmy się dogadywać. A po roku podjęliśmy pewną decyzję...
Zaczęliśmy starania o adopcję...


Początki małżeństwa ...

Kiedy czasem ktoś mówi, że chciałby znać swoją przyszłość, uśmiecham się pod nosem...
A jaką ma pewność, że będzie piękna i różowa?
Czy byłby w stanie znieść świadomość, że następne lata będą jeszcze gorszym koszmarem i udręką?
Lepiej tego nie wiedzieć...

Po Odejściu Krystyny nie było mi łatwo.
Nikt nie wiedział, co tak naprawdę nas łączyło...
A ja tak bardzo miałam ochotę wykrzyczeć cały mój ból....
Ale jak? Przecież w oczach wszystkich robiłam coś paskudnego.
Sama zaczęłam w końcu w to wierzyć. Wszyscy wokół byli heteroseksualni, więc mój związek był naganny, a jeśli tak to słusznie zostałam za niego ukarana.
To już tak jest, że kiedy spotyka nas coś złego, to szukamy winnych.
To wtedy zaczęłam sobie zadawać pytania, dlaczego Bóg mi to robi?
Nigdy nie byłam przesadnie religijna. Wierzyłam w Boga i to mi wystarczało.
To nie był jeszcze czas, by szukać Odpowiedzi...
Tłumaczyłam sobie, że moja miłość była występna, dlatego musiałam ponieść za nią karę.
Wtedy jeszcze nie widziałam jej pozytywnych stron...

Minęło kilka lat. Pomału wyciszyłam się...
Zaczęłam być bardziej otwarta na ludzi, na emocje. Zawierałam pierwsze ważne przyjaźnie, które dawały mi radość i poczucie bezpieczeństwa, choć dawać siebie tak do końca jeszcze nie potrafiłam. To miało przyjść znacznie później, kiedy już okrzepnę i zrozumiem...
Zawsze miałam dużo szczęścia do mądrych, otwartych ludzi, którzy wiele mnie sobą uczyli. Ich prawdy noszę w sobie do dziś...

Zawsze chciałam mieć dzieci.
To było moje największe pragnienie, jeszcze z dzieciństwa.
Wyobrażałam sobie, co im dam z siebie, czego nauczę, jaki dom stworzę...
Dom, który będzie Azylem, bez kłótni, wódy, przemocy. Dom, w którym nikt nigdy nie zrobi krzywdy dziecku....
Te marzenia zaczęły być coraz silniejsze...
Zawsze wokół mnie kręcili się jacyś koledzy, ale unikałam ich, jak ognia.  Nie byłam gotowa na obecność mężczyzny w moim życiu. Za bardzo bolała przeszłość. Ale nie da się nią cały czas żyć i na okrągło rozpamiętywać...
Pozamykałam wszystkie moje paskudy w zakamarkach niepamięci. Wmówiłam sobie, że te wszystkie złe, niedobre chwile, nie istnieją. Że nie istniała też K. Tak było lepiej.
Nie zmienię przeszłości. Czas zacząć normalnie żyć. Jak wszyscy wokoło. Bogobojnie, zgodnie z Dekalogiem, jak Bozia przykazała.

Mojego męża znałam  dużo wcześniej, jeszcze ze szkoły.
Zaczęliśmy się spotykać...
Był jedynym facetem, którego dotyk byłam w stanie zaakceptować i to się nie zmieniło do dziś.
Nie kochałam go. Ale szanowałam bardzo. Liczyłam na to, że miłość przyjdzie później...
Najważniejsza była chęć posiadania dziecka. Nic innego nie liczyło się...
Wiem, to był skrajny egoizm, ale wtedy tego tak nie oceniałam.
Chciałam tylko jednego. By w końcu ktoś pokochał mnie bezwarunkowo. Nie za wygląd. Nie za to, co mam w głowie, jaki charakter. Ale za sam fakt, że istnieję, że jestem... A taka jest miłość dziecka...
Bałam się tego małżeństwa. Mimo wszystko.
 Bałam się wspólnych nocy. Były we mnie obawy, jak sobie poradzę z własnymi emocjami.
Mąż okazał się bardzo delikatnym i czułym kochankiem. Pomału zaczęłam odnajdywać się w jego ramionach, czerpać radość ze wspólnych, intymnych chwil...
Moje wcześniejsze obawy pomału zaczęły znikać. I chyba po raz pierwszy miałam taki niesamowity, wewnętrzny spokój.  Czułam się kochana, pożądana... Mąż dawał mi poczucie bezpieczeństwa...
Patrzyłam w przyszłość z uśmiechem i nadzieją, że całą tą okropną przeszłość mam już za sobą, że teraz może być już tylko lepiej...

Do pełni szczęścia brakowało mi tylko dziecka.
Kiedy więc po roku okazało się, że jestem w ciąży, szalałam z radości:)
Każdy dzień to było słońce, radość. Zasypiałam bez koszmarów, budziłam się z uśmiechem.
Mąż był szczęśliwy, jak dziecko....
To był najpiękniejszy okres naszego małżeństwa. Uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa , że moje małżeństwo czekają jasne, dobre dni...



Postscriptum do " Miłość buduje, miłość niszczy..."

Sama zastanawiałam się nieraz, dlaczego  moja pierwsza miłość nosiła kobiece imię...
Myślę, że nie mogło być inaczej.
Teraz, po kilkudziesięciu latach od tamtych wydarzeń, znam odpowiedzi na wiele pytań.
Nie mogło być inaczej, bo żadnego faceta nie byłam wtedy w stanie zaakceptować.
Żadnemu nie dałabym szans już w przedbiegach.
K.była dla mnie Darem, który pomógł mi oswoić rzeczywistość, a przede wszystkim samą siebie.
Nie ma co gdybać,co by było, gdyby było...
Każdy ma swój los. Każdy ma za sobą inne przeżycia, które determinują jego przyszłość.
Gdyby nie K., byłabym dalej dzikim, nieokrzesanym zwierzakiem. Żaden facet wtedy nie byłby w stanie zrobić dla mnie tego, co Ona. Tego jestem pewna.
Prawdopodobnie tkwiłabym całe życie w skorupie, do której nikt nie miałby dostępu.
Dziś byłabym zgorzkniała, z nienawiścią do świata. Jeśli w ogóle byłoby jakieś dziś.
Przed poznaniem K. miałam już skłonności samobójcze. Byłam w ciągłej depresji i nie wierzyłam w nic, ani w nikogo.
K... Ona była ważna jeszcze z jednego powodu.
Nie znałam wtedy, to naturalne, swojej Przyszłości.
Nie wiedziałam, co mnie czeka.
Dziś wiem z całą świadomością, że gdyby nie pojawiła się w moim życiu, nie byłabym w stanie znieść tego, co było przede mną...
 Dała mi siłę i wiarę, że mam prawo być szczęśliwa, jak każdy człowiek.
Że zniosę wszystko, bo życie jest najważniejsze. Bo nawet po największych udrękach, cierpieniach, w końcu wychodzi słońce.
 Było między nami wiele, wiele rozmów. Wtedy, kiedy trwały, nie doceniałam ich znaczenia. Zrozumienie przyszło po wielu latach.
Myślę, że Tam Na Górze Ktoś mnie jednak zawsze bardzo kochał, dlatego postawił mi na Drodze właśnie K., z Jej ciepłem i mądrością. Ona była tą Opoką, Wspomnieniem z którego czerpałam siłę, by przetrwać, kiedy zaczęła dziać się Przyszłość... Gdybym wiedziała wtedy, co mi niesie....

niedziela, 2 marca 2014

Miłość buduje, miłość niszczy...

Uparłam się, że będzie wszystko...
Uparłam się sama przed sobą, że tu ma być szczerze, bo inaczej to nie ma sensu.
To prawda, niektórzy mają zawsze pod górkę...
Cokolwiek dotkną i tak zamieni się w przysłowiowe gówno.
U mnie to gówno często przeplatało się z chwilami, kiedy było mi tak zwyczajnie dobrze..
Nauczyłam się też bardzo cenić te drobne dary od losu, bo nigdy nie wiedziałam, kiedy znów dostanę w łeb.

Z mego dzieciństwa wyszłam z kawałkiem lodu, zamiast serca.
 Było tragicznie.
Moim światem zawsze były książki.
Były moją wyspą szczęśliwą, na którą uciekałam, kiedy rzeczywistość nie dała się już znieść.
Tam zawsze było pięknie i dobrze, bo tam nikt mnie nie ranił, nie dotykał...
A właśnie....
Dotyk.
Czym on jest?
Jak go odbieramy? Lubimy być dotykani?
Mnie dotyk bardzo długo kojarzył się z czymś niedobrym, obleśnym, obrzydliwym. Nienawidziłam, kiedy dotykał mnie ktoś, bez względu na płeć i wiek. Nawet przypadkowe muśnięcie sprawiało, że dostawałam agresji i potrafiłam po kimś nieźle pojechać, choć na ogół byłam bardzo wycofana, zamknięta w sobie.
Nie ufałam nikomu. W szkole uchodziłam za dziwadło.
Cały czas z nosem w książce, bo to był jedyny sposób, żeby się nimi odgrodzić od rówieśników.
Wydawali mi się bardzo dziecinni... Nie umiałam znaleźć z nimi wspólnego języka. Nie umiałam gadać z nimi o taki zwyczajnych sprawach nastolatków...
Oni mieli swój świat, ja swój, do którego nie dopuszczałam nikogo.
Wyrosłam z ogromnym poczuciem winy.
Dorośli potrafią wmówić sobie wiele paskudów. Dzieciom przychodzi to jeszcze łatwiej...
Mówili, że podobno byłam ładną dziewczynką. Więc wmówiłam sobie, że to moja wina, bo gdybym była brzydsza, to żaden z tych gnoi by na mnie nawet nie spojrzał. Bałam się swojej kobiecości, bo kojarzyła mi się z czymś brudnym i złym....
Byłam wtedy chyba najczystszym dzieciakiem świata, bo wciąż się myłam. Wydawało mi się, że jestem brudna i tego brudu nigdy już nie zmyję... Wydawało mi się, że wszyscy to widzą...
Zaufanie. Nawet nie wiedziałam wtedy, co to znaczy.
Bałam się ludzi, bo nikt mi nie pomógł. Dorośli kojarzyli mi się ze Złem, z koszmarami, z bólem...
Mężczyźni.  Byli najgorszymi wrogami, którzy potrafią tylko krzywdzić, zadawać niewyobrażalny ból, niszczyć. Mężczyźni zostawiają po sobie spaloną ziemię. Długo tak myślałam...
Nienawidziłam ich wszystkich i każdego z osobna....
Kobiety. Ogromny żal, za ich ślepotę, za brak zainteresowania.
Czy to tak trudno zauważyć, że obok jakiś dzieciak cierpi???
Myślę, że widziały. Ale nie chciały się wtrącać. To słynne zamiatanie pod dywan... A to jeszcze gorsze.
No więc, tak generalnie, nie ufałam nikomu, nienawidziłam wszystkich, za wszystko.
Porównuję siebie,, z tamtego okresu do dzikiego zwierzątka. Taka wtedy byłam.
Nie zrozumiana, niekochana, nie potrafiąca nikomu zaufać.
 A przecież każdy chce być kochany...
Ja uwierzyłam, że mnie kochać się nie da, bo jestem zła, niedobra, bo za mną ciągnie się tamta przeszłość, na którą sobie zasłużyłam.
Miałam niemal 16 lat i przekonanie, ze jestem najgorsza z możliwych, bo ojciec nie był w stanie mnie pokochać, a dla matki byłam złem koniecznym...

To wszystko zaczęło się na plaży...
 Topiłam się, bo nie umiałam pływać. a woda zniosła mnie zbyt daleko od brzegu.
Byłam pewna, że już po mnie. Łykałam wodę, dusiłam się i było już naprawdę niedobrze.
Poczułam tylko, że ktoś łapie moją rękę....
 Wyciągnęła mnie z wody dziewczyna, kilka lat starsza ode mnie.
I poczuła się za mnie bardzo odpowiedzialna.
Mieszkała niedaleko mnie. Znała mój dom, którego ja się wstydziłam.
Nie zrażało jej to, kim jestem.
Nie wiedziała o mnie nic, a ja nie byłam nauczona zwierzeń.
Była serdeczna, otwarta i bardzo życzliwa, ale ja nie ufałam nikomu i każde cieplejsze słowo odbierałam jako zagrożenie.
Byłam z początku wobec niej nawet chamska, bo nie mogłam uwierzyć, że ktoś może mnie lubić....
Długo to trwało, parę miesięcy, zanim małymi kroczkami zaczęłam je ufać...
Udowadniała mi na każdym kroku, jak jestem dla niej ważna.
A przede wszystkim uczyła mnie wielu rzeczy. Pokazywała, że nie wszyscy są źli i niedobrzy.
 Że  można uśmiechać się, czuć radość. Była niesamowitą optymistką i tego mnie uczyła. Otwartości, szczerości... Ale też, jak należy zachować się przy stole, jak się ubrać, wysławiać.
Z dzikiego zwierzątka stawałam się kobietą... Coraz pewniejszą siebie, swojej wartości, atrakcyjności...
 W jej oczach odnajdywałam to, czego nikt nie dał mi wcześniej.
Miłość. Nie jakieś abstrakcyjne, książkowe uczucie, ale realne, namacalne.
I najważniejsze, bo miłość, którą obdarzono mnie.... To dzięki niej uwierzyłam, że można mnie pokochać. Że nie jestem niczemu winna.
 Bo to tylko wina tych gnoi, którzy spełniali swe chore zachcianki na mnie, dzieciaku...
Jeśli przedtem bałam się dotyku, to przy K. odkrywałam jego piękno, jego potrzebę...
 Zakochałam się. Zakochałam się pierwszą, głęboką miłością, o jakiej wcześniej nie śmiałam nawet marzyć.
Odwzajemniała moje uczucie i dawała mi wszystko, co było w niej najwartościowsze. Serce, niesamowitą wrażliwość, poczucie bezpieczeństwa... A przede wszystkim mądrość, dzięki której pomagała mi pokonywać moje potwory. To przy niej zasypiałam spokojnie, bez koszmarów, bez udręki, że mnie obudzi ktoś zły...
Oczywiście, że nie mogłyśmy chadzać po ulicy trzymając się za ręce.
 Dziś wciąż ludzie mają problem, by zaakceptować inną orientację seksualną.
Wtedy było to niemal całkowite podziemie. Ale byłam tak zakochana, że to nie miało żadnego znaczenia. Liczyła się tylko ona  i to, co mi daje...
 Byłyśmy razem 3 lata... Dzięki niej stałam się prawdziwą kobietą, świadomą siebie, swej atrakcyjności. Uwierzyłam, że jestem mądra. Że można mnie kochać za to, co noszę w sobie...
 Już nie czułam się, jak zbity, niekochany, odtrącany pies...

Planowałyśmy wspólną przyszłość
 Zawsze marzyłam o tym, żeby mieć dzieci.
To było moje największe, najgorętsze życzenie.
 Dla niej pogodziłam się, że  ich mieć nie będę....

A później wszystko się skończyło.
Ot, tak.

 Jednego dnia kochasz i świat masz u swych stóp, a na drugi dzień nie ma już nic.
Wracasz z powrotem do swojej dziury, pełnej dawnych koszmarów, niekochania i jeszcze większej nienawiści do świata...
K. utopiła się ratując życie jakiemuś dzieciakowi, który topił się tak, jak ja przed kilku laty...
 Koło zamknęło się.
 A ja nie mogłam nawet powiedzieć nikomu, że mój świat zawalił się, że tak strasznie, niewyobrażalnie cierpię....















sobota, 1 marca 2014

Poprzez koszmary dzieciństwa...

Nigdy nie byłam smutasem.
Nie, wróć.
Byłam. W dzieciństwie.
Czas, kiedy w naszym życiu powinna mieszkać radość, beztroska i miłość.
W moim dzieciństwie nie było żadnego z tych elementów.
Mój dom nie był bezpieczny i szczęśliwy.
Matka, to dla mnie osoba, która powinna zapewnić dziecku nie tylko jedzenie i ubranie, ale przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Nigdy go tam nie miałam.
Było za to wszystko inne.
Wóda, towarzystwo, w którym ona, prosta kobieta zagubiła się.
Była zwyczajną, niewykształconą kobietą, którą przytłoczyło samotne wychowanie swoich dzieci.
Długo nie mogła sobie poradzić z odejściem do innej kobiety, naszego ojca.
O nim krótko. Mój ukochany tatuś, który z chwilą odejścia wymazał nas sobie z pamięci tak skutecznie, że nigdy więcej już go nie zobaczyłam. Długo tęskniłam, cholernie długo...
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego? Dlaczego nagle przestał mnie kochać? Przecież byłam jego ukochaną córeczką...
Tęsknota przerodziła się z czasem we wściekłość, później w nienawiść i żal, by na koniec być już tylko obojętnością...
Przestał po prostu dla mnie istnieć.
Matka natomiast wciąż szukała nam nowego zastępcy do wypełniania obowiązków rodzicielskich, a sobie faceta do łóżka...
Niestety, nie miała za grosz instynktu samozachowawczego.
Była tak zaślepiona, że nie zwracała uwagi na to, że wpuszcza wilka do owczarni.
Wystarczy, że dawał jakąś kasę i był miły.
Zostawali natychmiast "naszymi wujkami, których mamy szanować i  cieszyć się, że chcą pomóc w naszym wychowaniu.
I "pomagali"...  Tak skutecznie, że do dziś to we mnie siedzi.
Dziś ludzie mówią o wielu sprawach. Tych najbardziej wstydliwych, bolesnych, obrzydliwych...
Wtedy wszystko, co brzydko pachniało, chowano głęboko udając, że nie mówi się, to nie istnieje...
Ale istniało.
Przemoc seksualną, pedofilię nie wymyślono dzisiaj, na potrzeby mediów.
Istniała zawsze. I doświadczyło jej naprawdę wiele dzieci. Dziś matki uczulają swoje dzieci na nieprawidłowe zachowania dorosłych. Sama to tłumaczyłam swoim dzieciom.
Tym bardziej, że ja wiedziałam doskonale, jak to wygląda z perspektywy dziecka.
Matka nic nie widziała, nie słyszała..
Kiedyś próbowałam powiedzieć.
Dostałam pierwszy i ostatni raz największe lanie w życiu.
Za straszne kłamstwo. Tak wielkie kłamstwo, że matka nie mogła sobie wyobrazić, jak mogła urodzić takiego potwora... Na wiele lat zostałam kłamczuchą. Bo śmiałam oskarżyć kolejnego "wujka" o molestowanie.
Tylko ten, kto przeszedł coś podobnego, potrafi zrozumieć...
Nie da się opowiedzieć, komuś, kto tego nie doświadczył ,swoich przeżyć, myśli, odczuć z tamtego okresu.
Trzeba było wielu mądrych ludzi na mojej drodze, bym mogła sobie z tym poradzić.
Poradziłam, choć zapomnieć, nie zapomnę.
A skutki też ciągną się latami...
Drobne, niewidoczne dla obcych, ale my o nich wiemy.
Ot, chociażby sen.
Pytają mnie czasem, dlaczego śpię tak mało.
Mówię, że te typy tak mają:) Ale tak naprawdę, to pozostałość po dzieciństwie i czasem lęk, że kiedy zamknę oczy pojawią się senne koszmary z dzieciństwa. To zresztą dłuższy temat...
Dlaczego o tym opowiadam? Nie chcę epatować tym, jaka to ja byłam nieszczęśliwa i biedna.
To nie o to chodzi. Po prostu łatwiej zrozumieć to, co było w moim życiu później.
 A przede wszystkim, dlaczego moje małżeństwo jest takie, a nie inne...
Myślę, że teraz z perspektywy czasu, z racji tego, że jestem dorosła i wiele przeszłam, na tamte wydarzenia patrzę inaczej.
Moja matka nie żyje już parę lat.
Nigdy tego tematu nie poruszałyśmy. \
Ale wiem, że zrozumiała. Późno, ale zrozumiała.
Odchodziła przy mnie. Wiedziała, że to już koniec.
Poprosiła mnie o wybaczenie. Nie powiedziała za co. Wiedziałyśmy obie. Bez słów.
Chyba tego potrzebowała, żeby spokojnie Odejść.
Usłyszała to, na co czekała.
W sercu wybaczyłam znacznie później.
 Kiedyś, na jednym ze spacerów poukładałam to sobie w myślach, w swoim wnętrzu.
Nie chcę nienawidzić.  Chcę być naprawdę wolna
I jestem.
Teraz wiem, że moja miłość do dzieci, do moich dzieci, jest  głęboka i nieskażona moją przeszłością.
Bo wiem, że jeśli nosi się w sobie  nienawiść, na jej fundamentach trudno zbudować coś fajnego.
Mnie się udało.
Tego jestem pewna.
Potrafię kochać głęboko i prawdziwie. To moje zwycięstwo.
A reszta? Też poukładam, bo jestem silna.