niedziela, 16 marca 2014

Wybaczyłam.

Wiele paskudztw nosimy w sobie...
Pielęgnujemy je, karmimy własnymi myślami,  uczuciami, wspomnieniami.
Tak trudno ich się wyzbyć...
Długo nosiłam w sobie nienawiść...

Matka.

Ją nienawidziłam długo, bardzo długo. Za ślepotę. Za to, że była słaba. Że tak naprawdę nigdy nie potrafiła okazać mi swych uczuć.
Jako dzieciak nie potrafiłam jej zrozumieć.
Wydawała mi się potworną egoistką w szukaniu miłości. Kosztem nas, swoich dzieci...
Wiem, to wiem na pewno, że mogę dokopać sobie, ale nigdy moim dzieciom.
A moja matka nie potrafiła odnaleźć się i wciąż szukała..
Teraz patrzę na nią zupełnie inaczej. Zrozumiałam, że była prostą kobietą, która tak naprawdę nigdy nie poznała smaku miłości, bo wszystko w jej życiu było namiastką.
Sama nie miała dobrych wzorców w dzieciństwie. Wychowywali ją obcy ludzie, dla których była przede wszystkim darmową służącą.
Zresztą, jej pokolenie nie umiało okazywać uczuć. Tak zwany zimny chów. Surowość i dyscyplina.

Czasem tak myślę sobie, że dla wielu ludzi dzieciństwo i dorosłość, to dwa odrębne światy.
Tak, jak by odgradzała je niewidzialna bariera, jakieś żelazne wrota.
Stają się dorośli i natychmiast zapominają o tym, że kiedyś byli dziećmi.
To znaczy, pamiętają wydarzenia, suche fakty, ale zapominają o swoich odczuciach, wrażeniach, reakcjach na otaczającą ich wtedy rzeczywistość...
Czy pamiętamy ten obezwładniający strach przed laniem, które czekało nas za jakieś dziecięce przewiny?
Czy pamiętamy tamten ból i bezsilność?
Ten, kto pamięta, nie bije.
Ten, kto pamięta, nie krzywdzi.
A wielu postawiło tą niewidzialną barierę, dlatego powtarza błędy swych rodziców...
Wydaje im się, że jeśli wyrośli na porządnych ludzi, to jest to zasługa ich rodziców i ich metod wychowawczych. Umniejszają w ten sposób samych siebie. Swoją własną pracę nad sobą.
Ja całe życie czerpałam z innych to, czego nie dostałam w rodzinnym domu.
Pomogło mi też pewnie to, że wciąż czytałam... Że otaczali mnie ludzie o otwartych sercach i umysłach....
Wierzyłam, że prowadzą mnie właściwie, ku Dobremu... Nie pomyliłam się...
Moje coraz większe doświadczenie, wiedza, pozwalały mi głębiej analizować moją przeszłość.
Pamiętałam dzieciństwo, ale dorosłość dała mi zrozumienie...
Matka była słaba, niewykształcona. Nie nauczona, że w życiu można osiągnąć wiele, niekoniecznie opierając się na mężczyźnie...
Tak naprawdę zaczęłam ją poznawać dopiero wtedy, kiedy sama już byłam kobietą.
Wyszła za mąż za fantastycznego faceta, który otoczył ją opieką.
Był właściwym mężczyzną w jej życiu. Wyciszyła się, zmądrzała.
Chwilami nie mogłam uwierzyć, że to ta sama kobieta.
I długo nie mogłam wybaczyć, że dla niego zmieniła się, a dla swoich dzieci była taka inna..
Ale z biegiem czasu zrozumiałam, że to było jej życie.
A ja mam swoje.
I to, czym je zapełnię, zależy tylko ode mnie.
Nie jestem w stanie zmienić nawet jednej sekundy ze swojej przeszłości.
Niczego.
Więc dlaczego mam to nosić w sobie, do końca życia?
Czyż nie jest łatwiej, lżej zostawić to wszystko za sobą, niż nienawidzić?
Na co komu moja nienawiść? Matka nie żyje.
Wybaczyłam. Dorosłam do wybaczenia.
I naprawdę jest mi lżej.
Teraz buduję w sobie radość.
Szukam jej w codzienności.  W zwykłych normalnych sprawach.
 Wiem już, że dołożyć można sobie zawsze. Tylko po co?
Komu jest potrzebny mój smutek?
Na nim nie zbuduje się niczego dobrego...

Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jaka jest przede mną przyszłość. Nie wiem, jak długie jeszcze będzie moje życie. To nie ma znaczenia. Już nie.
Tworzę moją rzeczywistość tu i teraz.
Czasem złoszczę się, targają mną  nerwy, kiedy coś nie idzie po mojej myśli.
Czasem nie mogę sobie poradzić z głupotą ludzi...
Ale mimo to jestem szczęśliwa...
I to jest chyba najważniejsze....




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz