piątek, 28 lutego 2014

Może dziś zaszalejesz i powiesz : kocham cię?

Kiedy obserwuję ludzi, ich wzajemne relacje, zastanawiam się często, co jest ważniejsze : miłość, czy przyjaźń?
Bardzo rzadko zdarza się połączenie jednego z drugim.
 Znam takie związki. Są bardzo rzadkie i dotyczą one zazwyczaj ludzi w dojrzałym wieku, którzy nauczyli się już sztuki kompromisu, która jest jedną z podstaw przyjaźni.
Nawet najpiękniejsza miłość z biegiem czasu stygnie. Ale jeśli zostaje wzajemny szacunek, przywiązanie i zrozumienie, to już jest bosko.
W codziennym życiu, w ciągłym zabieganiu, często gubimy naszą miłość. Zapominamy o ważnych rocznicach, ciepłym słowie, przytuleniu, pocałunku. Zapominamy, że drobne gesty mówiące o naszych uczuciach do drugiej osoby, są niezwykle ważne. Bo bez nich nasze życie staje się rutyną...
Pamiętamy, że trzeba iść do pracy, zjeść śniadanie, obiad, wyskoczyć na piwo z kolegami, albo na zakupy z koleżankami... Trzeba umyć zęby, założyć świeżą koszulę, umyć samochód, opłacić rachunki...
Ale przytulić swoją połówkę, posłać jej ciepły uśmiech, powiedzieć, tak zwyczajnie ;kocham cię....
Im dłużej jesteśmy w związku, tym trudniej o takie zachowania...
Dlaczego?
Przecież tak naprawdę, czy jest ktoś dla nas ważniejszy?
Przecież wiemy, że nie.
A jednak...
Bo nie musimy już się starać?
Bo ona/on i tak wie, że kochamy?
A skąd ma wiedzieć, kiedy tego nie okazujemy?
W przyjaźni dajemy dowody drugiej osobie, że nam zależy.
Dzwonimy, spotykamy się, jesteśmy pomocni, kiedy zachodzi taka potrzeba.
Chuchamy i dmuchamy na przyjaźń i podtrzymujemy ją na wiele sposobów.
W miłości raz zdobytej, przestajemy się starać. Tak, jak by była nam dana na wieczność.
A życie udowadnia, że nie podsycany ogień, musi zagasnąć...
Dlaczego o tym piszę?
Bo w moim małżeństwie wygasł już dawno...
Dmuchałam, chuchałam... Do pewnego momentu...
Bo ileż razy na pytanie, czy mnie kocha, można słuchać : przecież inaczej bym z tobą nie siedział!
Siedzieć, to można na dupie!
A koło uczuć trzeba chodzić!
To już nawet nie boli...
 


Nocny czas...

Jest już bardzo późno....
Kolejna noc, kiedy nie mogę usnąć, mimo ogromnego zmęczenia...
Codzienne obowiązki, jakich nigdy w domu nie brakuje, a później już czas dla siebie...
Czytam książkę koleżanki, którą niedawno ona wydała. To niesamowite uczucie poznawać myśli, odczucia, kogoś kogo się zna, a przynajmniej tak mi się wydawało...  Noszę teraz jej myśli w sobie, układam je, analizuję...
Tak, jak bym poznawała zupełnie nowego człowieka....
To, co przeczuwałam w niej, teraz odnajduję jeszcze piękniejsze, niż mogłam sobie wyobrazić.
 Głęboka wrażliwość, którą pokazuje chwilami wstydliwie, niepewnie, by natychmiast pokryć ją szorstkością, czasem żartem.
Zadziwiająca pamięć szczegółów miejsc, które zwiedziła. I wrażeń, odczuć z tych podróży...
 Tak pięknie pokazuje siebie, swoje wnętrze. Ma doskonałe pióro. Lekkie, które nie nuży, a zmusza do myślenia. Zachwyciła mnie sobą...

Otwieram okno, by wywietrzyć pokój przed snem. Siadam na parapecie i wsłuchuję się w noc...
 Słyszę pohukiwanie sowy... Za chwilę odzywa się następna...
Gdzieś w gnieździe popłakuje przez sen jakiś ptak.. Słyszę lekki szelest gałęzi pobliskich krzewów...
To sarny idą na nocny żer... W tej bez świetlnej, pozornej ciszy las żyje, oddycha, a ja to czuję, jak bym była w samym centrum tego lasu.
Dziwne to szczekanie dobiegające z głębi... Mąż wspominał, że w okolicy pojawiły się wilki...
Widział je kilka dni temu.. To niedobrze. Jeśli się tutaj rozmnożą, zostaną na długo. Przestanie tu być bezpiecznie...
Zamykam okno.
Pora do łóżka. O świcie chcę iść do żurawi....

środa, 26 lutego 2014

Kiedy ściągamy naszą zbroję...

Każdy z nas nosi maskę.
A właściwie zbroję.
Inaczej się nie da. To nasza obrona przed zranieniem, przed dotknięciem naszego serca, naszej duszy przez obcych...
Każdy marzy, by mieć wokół siebie ludzi dobrych, życzliwych, bo wtedy można zaufać i ściągnąć swoją zbroję...Pokazać siebie prawdziwą, bez ściemy i upiększeń...
Z nadzieją, że ten komu pokażemy nasze wnętrze, doceni to i zrozumie...
Mamy Przyjaciół, przed którymi jesteśmy sobą, przed którymi  nie udajemy, bo znają nas takimi jakimi jesteśmy. Kochają nasze zalety, tolerują nasze wady i mogą liczyć na wzajemność...
Ale wiadomo, że czasem wystarczy niewiele, by z pięknej Przyjaźni został popiół...
Wtedy nie pomoże nawet szybko nałożona zbroja, bo niedawny przyjaciel wie, jak się pod nią dostać i zdzielić nas przez łeb... Zna nas doskonale i wie, jak zranić, by mocniej zabolało...
Kiedy to zrobi ktoś obcy, łatwiej powiedzieć : człowieku, nie znasz mnie i klepiesz, co ci ślina przyniesie na język...
W przypadku rodziny, albo dawnych przyjaciół jest zupełnie inaczej. Dlatego ich razy pamiętamy dłużej i są dotkliwsze, bo celniejsze... Dłużej nosimy w sobie żal, trudniej wybaczamy...

Kim jest dla mnie drugi Człowiek?...
Lubię ten moment poznawania kogoś nowego.
Smakowania go, szukania w nim tego, co mnie zachwyca w innych...
Podobnej wrażliwości, inteligencji, empatii...
Lubię ludzi zakręconych, szalonych, pełnych ciepła i życzliwości.
Takich, którzy bez wahania wsiądą w samochód i przyjadą z drugiego końca świata, bo nawet nie mówisz, a oni i tak wiedzą, że ich potrzebujesz...
Lubię takich, którzy mówią, "kocham cię", " jak dobrze, że jesteś". Bo wtedy czujesz jego, czy jej bliskość...
Czujesz, że jesteś ważna i potrzebna.
I daję wtedy nie to samo, ale stokroć więcej... Bo wiem, że warto...
Bo przy kimś takim nie potrzebuję nosić żadnej zbroi...
Czy mam wokół siebie takich ludzi?
O tak:) Udowadniają mi na każdym kroku, jak jestem dla nich ważna...
I ja też podkreślam im często, jak bardzo rozświetlają moje życie...

Ostatnio poznałam kogoś nowego.
Jeszcze nie wiem, jakim jest człowiekiem, ale już to co odkryłam, zachwyca mnie...
Czy pozwoli mi zajrzeć w siebie?
Już pozwala...
Jeszcze nieśmiało, niepewnie... Ale już wie, że ja nie ranię i nie kopię.
Pomału zaczynamy ściągać przy sobie nasze zbroje...
Czas pokaże, czy warto...

Główna zasada : brak zasad.

Jeśli istnieje Dobro, musi - dla równowagi - istnieć Zło.
Dobra usprawiedliwiać nie trzeba. Obroni się samo.
Ze Złem jest już inaczej.
Do Sądu nie zgłasza się spraw, w których ktoś okazał się dobrym człowiekiem, postąpił szlachetnie albo nawet został bohaterem.
Przed oblicze Temidy trafiają sprawy, które są naganne, które łamią nasz kanon poczucia sprawiedliwości.
Zastanawiam się czasem, jak bardzo ludzie wypaczyli pojęcie Zła.
Przecież na zdrowy rozum biorąc, czynów haniebnych usprawiedliwić się nie da.
A sądy to robią.
Szczególnie ostatnio widzi się tak rażące przykłady, że wielu ludzi zaczyna wątpić w obiektywność sądów.
Przecież taki zwyczajny zjadacz chleba wie doskonale, co jest dobre, a co paskudne. Nie zna się na zawiłościach prawa, bo nie musi. Wystarczy mu zdrowy rozsądek, by ocenić daną sytuację.
Tymczasem w dzisiejszych sprawach sądowych robi się wszystko, by znaleźć usprawiedliwienie dla zbrodniarza. Nie ma, że coś jest białe, albo czarne. W tych szarościach szuka się furtki, która pozwoli ewidentnemu sprawcy wybronić się od kary.
Dlatego wielu ludzi nie ufa już sądom, a pośrednio i Państwu.
To jest coraz bardziej niebezpieczne, bo często słyszy się wypowiedzi ludzi, że gdyby mieli dostęp do broni, sami wymierzyliby sobie sprawiedliwość. Złe prawo, prawo, które pozwala wymigać się od słusznej kary, jak najmniejszym kosztem - deprawuje. Deprawuje, bo rodzi poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.
Bo rodzi przekonanie, że niesprawiedliwość, czynienie Zła jest bezkarne...
Każdy medal ma dwie strony.
Pamiętam, że kiedyś w Rosji rozgorzała debata nad zniesieniem kary śmierci.
Jej przeciwnicy argumentowali, że przestępca zabija, żeby nie być rozpoznanym przez ofiary, bo wtedy czeka go śmierć.
Zniesiono ją.
Przestępczość w krótkim czasie wzrosła ogromnie, bo tym razem zbrodniarze bali się wieloletnich wyroków. I zabijali tym bardziej, bo wiedzieli, że nie podzielą losu swych ofiar.
Znam życie i wiem, że każdemu może przydarzyć się sytuacja, w której złamie prawo.
Ale jeśli ktoś jest recydywistą i swym życiem udowadnia, że ma w nosie prawo i innych ludzi, to dlaczego ma dostawać kolejną szansę? Bo jest nadzieja, że się poprawi, zmieni?
Przepraszam, nie napiszę, czyją matką jest nadzieja, bo to każdy wie.
Ja chcę tylko mieć poczucie bezpieczeństwa.
Chcę mieć świadomość, że człowiek, który skrzywdzi moich Bliskich, Przyjaciół, kogokolwiek, nigdy więcej nie będzie miał już okazji zrobić tego ponownie.
Chcę mieć pewność, że w sądzie dostanie wyrok, na jaki zasłuży, a nie według widzimisię pana adwokata, który znajdzie  odpowiedni kruczek prawny, żeby jego klient dostał, jak najmniejszy wyrok.
Czasem odnoszę wrażenie, że sprzedaliśmy już wszystko.
Człowieczeństwo, poczucie honoru, sprawiedliwość.
Czy są jeszcze bariery, których ludzie nie przekroczyli?
Światem rządzi pieniądz.
Dla niego człowiek człowiekowi wilkiem...
Czasem wydaje mi się, że im głupiej, im straszniej, tym lepiej...
 Dekalog, zasady moralne są dziś bardzo, bardzo niemodne...
Jak jest teraz główna zasada współczesnego świata?
BRAK ZASAD...


wtorek, 25 lutego 2014

Tak długo i boleśnie szłam tutaj...

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym kiedyś zamieszkać na wsi.
Całe życie mieszkałam w mieście, a wieś to nie były moje klimaty.
Tymczasem życie zmusiło mnie, żebym zmieniła zdanie.
Kilkanaście lat temu, z dnia na dzień przemeblowaliśmy nasze życie całkowicie.
Beż żalu.
Miasto w ostatnim okresie pobytu tam, kojarzyło mi się z kłopotami, chorobami i coraz większą zapaścią finansową.
Wcześniej radziliśmy sobie nieźle.
Nagle przyszła ciężka choroba męża, która wywróciła nasze życie do góry nogami.. Przez pierwsze miesiące robiliśmy wszystko, żeby wyzdrowiał, żeby wrócił do dawnej formy. Udało się o tyle, że paraliż, któremu uległ, cofnął się w znacznym stopniu, choć nigdy do końca. Nasze finanse, każdy grosz szedł na leczenie, rehabilitację i tak zwyczajnie zaczęło w końcu brakować na chleb, na opłaty.... To był ciężki okres w naszym życiu...
 Mąż, przedtem okaz zdrowia, zaczął załamywać się i coraz częściej mówił o śmierci.. Trzymała go przy życiu tylko nasza maleńka wtedy córeczka.
Pokonaliśmy chorobę, ale wiedzieliśmy, że przy jego rencie, nie damy rady utrzymać się na powierzchni.
Decyzja mogła być tylko jedna...
Sprzedaliśmy mieszkanie w mieście i kupiliśmy stary, poniemiecki dom na wsi.
Wyjeżdżałam stamtąd z ulgą...
Nigdy tak do końca nie czułam tamtego miasta.Owszem, mieliśmy tam rodzinę, Przyjaciół i tylko tych kontaktów żałowałam.
Reszta....
Okna naszego domu wychodziły na leżący w oddali cmentarz...
Codziennie rano... Codziennie rano pierwsze moje kroki kierowałam do okna...
Tam, na wzgórzu były groby naszych trojga dzieci... Odchodziły kilka dni po urodzeniu...
Stałam rano, wpatrzona w cmentarz i codziennie, wymieniając Je po imieniu, witałam...
Wieczorem ten sam rytuał, tylko wtedy szeptałam "dobranoc"...
Nigdy nie wyzwoliłam się z tej traumy.. Nakładała się na poprzednie, równie tragiczne przeżycia...
To miasto kojarzyło mi się zawsze z utratą tego, co najdroższe...
Przytłaczało wspomnieniami, które bolały bez względu na ilość upływających dni...
Chciałam się z tego wyzwolić. Zmienić wszystko, przestać w końcu żyć przeszłością...Udało się o tyle, że wciąż pamiętam, ale już tak nie boli...
A tutaj wszystko było inne...
Stary dom, który do tej pory remontujemy, zapełniając kolejne nasze dni tutaj. Nowe przyjaźnie, wychowywanie dzieci...
Przyjechałam tutaj, bo taki był mój wybór. Może dlatego dość szybko zaczęłam akceptować tą nową rzeczywistość...
Nie było łatwo.
Pieniądze ze sprzedaży mieszkania w mieście, pochłonęło kupno domu i przeprowadzka. Wyszliśmy na zero. Ale i tak było lżej. Hodowla blondynek, kury... Pomału zaczęliśmy sobie radzić..
A ja odnalazłam siebie, a właściwie coś dla siebie...
Coś, co było tylko moje, co dawało mi niesamowitą radość i poczucie, że całe życie szłam do tego miejsca...
Mieszkamy z dala od wsi.
 Nasz dom opiera się od północnej strony o potężny las. Od południa rozpościera się przecudny widok na pola i łąki. Jestem tam praktycznie codziennie, każdego poranka...
Tam odnajduję spokój, mam poczucie bezpieczeństwa.
Cisza przerywana śpiewem żurawi, widok przechadzających się saren i jeleni... To mnie uspokaja...
To moja maleńka kropka na mapie świata... Jeździłam kiedyś sporo po świecie, ale dopiero tutaj zaczęłam po cichu wierzyć, że coś mi się w życiu zaczyna układać, że dopiero tutaj odnajduję siebie...
To tutaj odważyłam się otworzyć na oścież moją szufladę z wcześniejszymi notatkami, szkicami. Tutaj uwierzyłam, że jeśli inni mogą pisać, to ja też...
Jeszcze niepewnie, jeszcze mam wątpliwości, czy moje pióro jest dobre...
Ale chcę pisać, chcę wierzyć, że to ma sens...
W moim życiu było wiele paskudów, ale dla równowagi nie brakowało też pięknych chwil...
Mam to zostawić tylko dla siebie?....

Za długi język...

Często zdarza mi się słyszeć w różnych przygodnych rozmowach narzekania, że dzisiejszy świat schodzi na psy. Że jest już tak źle, że gorzej być nie może. Za każdym razem jednak przekonujemy się, że zostaje pokonana kolejna bariera, która wcześniej wydawała się nieprzekraczalna...
Chodzi o obyczajowość. O zasady, którymi kierujemy się w życiu.
 Ale też o taką zwyczajną życzliwość, empatię do drugiego człowieka...
 Wszyscy narzekamy, że ludzie przestali się tak zwyczajnie lubić.
Że teraz jedyną zasadą, jaką kierują się w życiu, jest brak zasad. Wszystko wolno, aby tylko im było dobrze. Egoizm i brak zrozumienia...
Czasem zdarza się, że człowiek, którego - wydawałoby się - że dobrze znamy, ufamy mu, okazuje się naszym wrogiem. Takie historie zdarzają się też w rodzinie.
Moja siostra była mi zawsze bliska.
Wydawało mi się, że kierujemy się w życiu podobnymi zasadami, a jedną z nich jest wzajemne wspieranie się. Często tak było. W różnych, czasem bardzo trudnych sytuacjach.
Niekiedy też rozmawiałyśmy o naszych dzieciach i jedna drugiej zawsze coś doradziła.
Tymczasem teraz okazuje się, że wiele naszych rozmów przekazywała swoim, nie zawsze godnym zaufania koleżankom. A to szło, jak po łańcuszku dalej i dalej, aż dotarło do moich uszu.W tak wyolbrzymionej formie, że mnie zwyczajnie zatkało. Jedyną osobą, która o tym wiedziała, była moja siostra. Dała mi wtedy świetną radę, która sprawdziła się. Sprawa była dla mnie bardzo istotna, ale nie przeznaczona dla obcych uszu i wyraźnie prosiłam siostrę o dyskrecję.
Wściekłam się.
Zarzuciłam jej nie lojalność i plotkarstwo.
Była zdumiona.
O co mi chodzi???
Przecież nic takiego nie stało się. Jej koleżanka miała podobną sytuację, więc uważała, że powinna opowiedzieć jej, jakie my znalazłyśmy wyjście z problemu.
Zgoda, mogła tak postąpić, ale dlaczego podawała szczegóły dotyczące mojej tożsamości?
 I usłyszałam, że przecież nic takiego się nie stało....
Zabolało mnie to lekceważenie.
Nie wyobrażam sobie czegoś takiego. Dyskrecja jest dla mnie bardzo ważna, bo na niej buduje się zaufanie, albo je traci.
 Do tej pory bardzo ufałam mojej siostrze, a teraz okazuje się, że bezpodstawnie.
Bo przy okazji zaczęły wychodzić inne sprawy...
Mam nauczkę? Mam, i to bardzo dotkliwą...
Ale chyba najbardziej boli jej nielojalność.
Nie znoszę plotów. Nie znoszę i tyle. Siostra zna mnie doskonale i wiedziała, że mnie to dotknie.
A mimo to...
Wiem, że już nigdy nie zwrócę się do niej z żadną prośbą o radę. Zawiodłam się...
Mogę wybaczyć, jeśli ktoś zrobi coś niechcący, ale nie świadomie i jeszcze nie poczuwa się nawet do tego, by zwyczajnie przeprosić...

poniedziałek, 24 lutego 2014

Moja codzienna dawka dobrej energii...

To prawda, że nowy dzień przegania smutki z poprzedniego...
Dziś już jestem spokojniejsza.
Po prostu, o świcie poszłam na bardzo długi spacer.
 Te spacery są cholernie ważne, bo pomagają mi ułożyć sobie wszystko...
Przemyśleć, pokłócić się sama ze sobą...
I najczęściej wniosek jest jeden.
Co z tego, że moja rzeczywistość jest czasem tak okropna? Jaki mam na nią wpływ? Żaden, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak bym sobie tego życzyła. Czyli, jeśli się nie ma tego, co się lubi, to się lubi, co się ma... Proste, jak budowa cepa...
Kubek kawy w dłoni, kurtka na siebie i hajda na moje ukochane pola i łąki....
Codziennie, jak tylko niebo leciutko zabarwi się na różowo, mnie już tu nie ma.
Idę tam, gdzie czuję się najlepiej, najbezpieczniej... Między moje ukochane żurawie, które już rzadko podrywają się do lotu na mój widok... Oparta o pień drzewa, popijam spokojnie kawę,  Dzisiaj jest ich pięć....
Mam wrażenie, że one domyślają się na co czekam...
Dziś wyjątkowo długo każą mi czekać... Ale to nic, nie odejdę wcześniej, dopóki nie dadzą mi codziennej dawki swej energii...
Po kilku minutach, zaczynają... Najpierw jeden, a po chwili dołącza do niego następny, by za chwilę  już wszystkie, na przemian...
Ich klangor, wysoki, donośny, niesie się nad polami i łąkami, zahacza o dachy pobliskiej wioski, omija kościelną dzwonnicę, by odbić się od ściany lasu za wioską i powrócić echem do moich uszu...
 I znów, i znów i znów...
A ja stoję i chłonę tą najpiękniejszą melodię świata...
Czuję każdym nerwem mego ciała ich klangor... Czuję, jak mnie oczyszcza, rozjaśnia umysł, przegania złe, niedobre myśli...
One są wolne, a ja przy nich....Ich śpiew ustawia mi dzień...
Wracam do domu, otwieram laptopa... Kładę dłonie na klawiaturze i jestem znów tą dawną, młodą dziewczyną, która potrafiła czerpać radość z takich zwyczajnych, niezwyczajnych chwil...

niedziela, 23 lutego 2014

I znów zaczyna się paskudnie...

Nawet jeśli jest dobrze, to nie znaczy, że tak będzie zawsze.
Po chwilach względnego spokoju, znów zaczyna się dziać paskudnie...
I kolejny raz usłyszę, że to - jak zwykle! - moja wina.
Tak, jak bym tylko ja chowała nasze dzieci, a On w tym czasie był w delegacji kilkanaście lat...
To "dziecko" ma już 30 lat. I rozpieprzone życie na maksa.
Jest kompletnie nieodpowiedzialny!
A najgorsze jest to, że to w sumie dobry człowiek, nie jest zły. Ale co rusz ma takie kłopoty, że już tego nie ogarniam. Zawsze wpieprza się tam, gdzie go nie posieją.
Kiedy jest dobrze, dupa trochę odżyje, cwaniak i mądrala, jakich mało. Ale kiedy zaczyna Mu się walić wszystko, wtedy telefon i błagania o pomoc. Kolejny raz. Ale ileż można wyciągać Go z bagna, w które ładuje się na własne życzenie???
Tyle razy już pomagaliśmy Mu, tłumacząc młodzieńczą głupotą, lekkomyślnością Jego kolejne kłopoty..
 Ojcu cierpliwość skończyła się już dawno. Chociaż...
Czy On ją kiedykolwiek miał???
Zawsze wszystko załatwiał krzykiem. Jakikolwiek problem, nawet najmniejszy, to była dzika awantura. Krzyki, pretensje i ciągłe wypominanie, że On tak ciężko pracuje na nas, a my Go nie doceniamy i tylko ma przez nas kłopoty...
Zawsze tak było. Zawsze miał cholerne poczucie krzywdy. Zawsze wszyscy byli niedobrzy, głupi, a On najlepszy i najmądrzejszy. Nie wiem, czasem odnoszę wrażenie, że nienawidzi kobiet. A im dłużej jesteśmy małżeństwem, tym bardziej się w tym upewniam. Zawsze mi to przeszkadzało, ale nie pomagały rozmowy, tłumaczenie oczywistych prawd, że żadna z płci nie ma monopolu na mądrość. Bo głupota jest tutaj wyjątkowo sprawiedliwa. Rozkłada się po równo. Bez względu na to, czy to facet, czy kobieta.
Głupi ten mój mąż nie jest. Radzi sobie w wielu sprawach naprawdę dobrze. Jest zaradny i bardzo dba o dom. Nie pije, nie pali. Chodzący ideał. Powie ktoś : czego ty chcesz, babo? Czego się czepiasz?
Otóż to, czego ja się czepiam...
Mam dość wiecznych humorów mojego Pana i Władcy. Ciągłego narzekania, pretensji, wiecznego pesymizmu. I tej cholernej małostkowości. Nawet jak jest dobrze, to i tak potrafi to spieprzyć jednym słowem, jednym grymasem niezadowolenia.
A kiedy jest dobrze? Kiedy uśmiecham się i przytakuję i udaję, że jestem szczęśliwa i zadowolona.
Wystarczy jedno nie tak powiedziane przeze mnie słowo, już łapie focha.
Zawsze też był taki w stosunku do dzieci. Nie żałował im nigdy na nic. Dbał o to, by miały na ubrania, książki, zabawki, rozrywki...
Ale wystarczyło, że coś im nie pasowało, a zaczynała się jazda. Że są niewdzięczne, to było najmniejsze, czym potrafił dotknąć, urazić. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak można obrazić się na dziecko. A mój Z. jest w tym mistrzem.
Nie pomagały żadne rozmowy, tłumaczenia, że tak nie wolno, że dzieci mają prawo do błędu i własnego zdania. Kończyło się to zawsze w jeden sposób : jesteś tak sama, jak i one! I foch. Kiedyś potrafił się do nas nie odzywać i tydzień czasu. Teraz zrobił już postępy, bo trzyma Go tylko jeden dzień. Sarkazm?
Nie tylko. Także żal, że dorosły facet, a trzeba Go wychowywać...
Ale teraz już nie mam sił na to, ani ochoty.
Czuję się zła, rozgoryczona...
Jestem w tym domu tyle lat.Tyle lat walczyłam o spokój, zrozumienie, wzajemny szacunek.
A teraz widzę, że przegrałam. Mam wrażenie, że to wszystko, ten mój dom jest zbudowany na piasku...
Wystarczy dotknąć małym paluszkiem, a to wszystko runie...
Przez wiele lat robiłam wszystko, żeby dzieci miały dom. Zrezygnowałam z pracy, bo bardzo chorowały, a teraz nie mam nic. Dzieci dorosły, a ja jestem tutaj, bez sensu i wiary, że to się zmieni.
Nie mam żadnych środków do życia. Jestem więc na łasce i niełasce mego Pana i Władcy, co daje mi niekiedy odczuć bardzo boleśnie. Nigdy mnie nie uderzył, ale słowem potrafi zranić bardzo głęboko...
Miłość? Nigdy jej nie było, przynajmniej z mojej strony, ale to temat na kiedy indziej. Wierzyłam, że przyjdzie z czasem, że pokocham tego człowieka... Nigdy nie dał mi na to szansy.  Szacunek, jakim Go darzyłam zniknął już dawno... Bo szanować trzeba mieć za co. A ciągłe awantury i przysłowiowy pysk od ucha do ucha temu zwyczajnie nie służą.
Po trzydziestu paru latach małżeństwa obudziłam się z ręką w nocniku i wiem, ze długo jej z niego nie wyciągnę... Jeśli w ogóle...
Przestało mi już wystarczać  "jakoś to będzie" .
 Łatwo powiedzieć "odejdź".
Gdzie??? Pod most?
A teraz jeszcze na dodatek powrót K. Kolejny powód, żeby znów zaczęły się jazdy...
Mam dość...


sobota, 22 lutego 2014

Czy życie jest naprawdę takie proste?

Nie należę do osób młodych.
Mam już swoje lata i sporo przeżyłam.
Zawsze broniłam się przed jakimikolwiek podsumowaniami swego życia, bo w duszy grało mi  słońce
i radość. Tak jest do dzisiaj. Ale coraz częściej czuję, jak wiele jest już za mną i jak wiele nie jestem już w stanie przeskoczyć...
Ciało odczuwa już te wszystkie lata, a w głowie, myślach wciąż  rozterki i myśli, z którymi tak ciężko... Chciałabym to wszystko jakoś w sobie poukładać, znaleźć spokój.
Przestać tak szarpać się sama ze sobą. Zastanowić się nad sobą i swoim życiem...

Kiedy miałam 14, lat pamiętam, że dręczyła mnie wtedy myśl, że życie to jedna wielka ściema.
Że wszystko sprowadza się tylko do przetrwania gatunku. Po to się rodzimy, po nic więcej...
Nasze zadanie, to podtrzymanie rodzaju ludzkiego na powierzchni Ziemi, nic więcej..
Dzieciństwo, młodość, partner, potomstwo, ich wychowanie. A później, tak zwyczajnie do piachu...
A reszta, czyli uczucia, wspomnienia, pamięć, to wszystko w kontekście śmierci i tak nie ma żadnego znaczenia...
Później, ten totalny pesymizm zniknął, zastąpiony przez zwykłe szare dni, kraszone pięknem, wrażliwością , szukaniem radości.. Czasem też i dramatami, które zostawiały swój ślad w sercu, ale też wiele uczyły.
A dziś, po tylu latach, wracam do punktu wyjścia...
Znów zastanawiam się, czy życie naprawdę sprowadza się tylko do przetrwania gatunku?...
Jaki to wszystko ma sens?... Właśnie tej odpowiedzi chcę poszukać...

I znów mnie ciągnie do pióra...

Nie wiem, jak to będzie wyglądać w praktyce.
Zdecydowałam się założyć drugiego bloga. Tamten jest zbyt oficjalny, za bardzo... nie mój?
Chyba tak to czuję...
Chcę poczuć prawdziwą wolność, nieskrępowaną cudzymi myślami...
Chcę wiedzieć, że tu jestem tak do końca sobą, że wyrażam każdą swą myśl, każde drgnienie serca i duszy...
Brzmi strasznie górnolotnie, wiem.
Ale, ileż można udawać? Mówić co innego, a swoje myśleć ...
Nie mam już ochoty, ani czasu bawić się w jakieś gierki...