poniedziałek, 3 marca 2014

Człowiek, to silne zwierzę...

Było tak  dobrze i radośnie...

Nic nie zapowiadało tego, co czekało mnie w najbliższej przyszłości...
Kiedy więc dostałam bóle i wylądowałam w szpitalu pamiętam, że była we mnie tylko niecierpliwość.
Chciałam, żeby już było po wszystkim.. Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy nareszcie przytulę to moje wyśnione, wytęsknione dzieciątko...

Z tamtych dni pamiętam niewiele...
Już w szpitalu okazało się, że są problemy...
Leżałam na porodówce. Kobiety obok rodziły, a ja wciąż leżałam, leżałam i czekałam...
To była najdłuższa noc w moim życiu.
Miałam na ręku zegarek z sekundnikiem. Jedyna pamiątka po K., którą zachowałam. Był moim talizmanem. Wierzyłam, że kiedy go noszę, Ona mnie strzeże... Pamiętam ten sekundnik. Jak powoli, strasznie powoli posuwał się naprzód... Sekundy przetykane modlitwą i wiarą, że wszystko będzie dobrze...
Że przecież, kto jak kto, ale ja już wyczerpałam limit na nieszczęścia. Że teraz to już na pewno nie ma prawa zdarzyć się nic złego...
Rano  zrobiono mi cesarkę.
Miałam syna..
...... Odszedł po kilku dniach.... A ja osiwiałam w ciągu jednej nocy...
I umarłam na wiele miesięcy...

Pamiętam, że kiedy w końcu wyszłam ze szpitala, pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam z ręki zegarek, rzuciłam go na chodnik i z premedytacją zgniotłam  butem. Wiedziałam, że już nigdy nie byłby najdroższą pamiątką, ale koszmarnym wspomnieniem tej długiej nocy...

Zaczęły się dziwne dni...
Bez czasu, wspomnień, bez myśli i uczuć.... Bez łez, bo nie potrafiłam płakać. Byłam taką pustą skorupą... Jedyne, co było, to ból, którego nie dało się niczym zabić...
I to wszechobecne jedno wielkie przerażające pytanie : DLACZEGO???,
Nikt nie potrafił mi na nie odpowiedzieć....

Miałam dwadzieścia parę lat, a wewnątrz czułam się, jak staruszka. Każdy kolejny dzień, to była walka, żeby go przeżyć, kiedy jedynym marzeniem było zasnąć i nigdy już się nie obudzić... Żeby już w końcu przestało boleć, żeby przestać tak strasznie cierpieć...

Minęło parę miesięcy... Młodość ma swoje prawa...
Pomału zaczęłam wychodzić z Cienia, w którym tkwiłam...
Zaczęłam zauważać słońce... Zdziwiłam się, że liście na drzewach jakoś tak szybko pożółkły, odlatują gęsi.. Przecież dopiero była wiosna.... Nie zauważyłam upływającego czasu...
Wróciłam do pracy, między ludzi. To była mała miejscowość. Wielu mnie znało. Miałam Przyjaciół.
Pomogli nam wygrzebać się z tego, co przeszliśmy. Już tak nie bolało.
Zaczęło się w miarę układać, choć mnie to wszystko jednak przytłoczyło bardziej, niż myślałam.
Zaczęłam się znów uśmiechać, ale już bez dawnej radości.
Już nie miałam poczucia bezpieczeństwa, bo nie potrafiłam odnaleźć się...
Zgubiłam mój optymizm, nad którym tyle lat wcześniej tak bardzo pracowałam...
przestałam mówić, że nawet za najczarniejszych chmur musi w końcu wyjść słońce....

Cztery lata później znów zaszłam w ciążę.
Tym razem nie było już euforii.
 W dzień chodziłam uśmiechnięta, w nocy płakałam ze strachu, z obezwładniającej trwogi, że znów czeka mnie to samo...
W dzień tłumaczyłam sobie słowami Szymborskiej, że nic  dwa razy się nie zdarza, a w nocy przeklinałam swój los....
 A jednak, mimo to, w głębi duszy gorąco wierzyłam, że teraz musi być dobrze.
Że przecież dobry Bóg nie zrobi mi drugi raz tego samego świństwa...

ZROBIŁ.

Tym razem miałam bliźniaki. Odeszły kilka godzin po cesarce.
A ja już nie czułam nawet bólu, tylko wściekłość.
I długo, bardzo długo krzyczałam : dlaczego znów mi to robisz???
Obraziłam się na Boga.
Na wiele długich lat...
I straciłam wzrok na  długie tygodnie...
Prawdopodobnie to mnie uratowało przed obłędem...
To był jakiś niewyobrażalny koszmar, jakiś parszywy sen, z którego nie mogłam się obudzić....
Ból przyszedł później, kiedy w końcu wypuszczono mnie ze szpitala...
Ulica przerażała tak, jak spotkania ze znajomymi, Przyjaciółmi, bo w ich oczach nie było nic tylko jakaś cholerna litość. Nie tego potrzebowałam.
Chciałam tylko jednej odpowiedzi na proste pytanie : DLACZEGO?
Nikt nie był w stanie mi na to odpowiedzieć.
Nie mogłam sobie poradzić z tym wszystkim .  Zaczęłam pić. Na umór, codziennie, przez pół roku. Żeby nie myśleć, nie czuć, zapomnieć...
Piłam i nienawidziłam siebie, męża... Nienawidziłam go za to, że chodzi i uśmiecha się, normalnie rozmawia z ludźmi, jak by nic się nie stało... Nienawidziłam go za to, że chciał być moim mężem. Nigdy nie był wylewny, a wtedy po prostu ze mną na ten temat nie rozmawiał. Sprawiał wrażenie, że go to nic nie obchodzi...
Przecież to były nasze dzieci!
Ja nie piłam, ja chlałam. Codziennie wychodziłam rano, żeby zwyczajnie urżnąć się, żeby zabić w sobie te wszystkie niedobre myśli. A mąż zgarniał mnie z jakiegoś szemranego towarzycha, przyprowadzał do domu, mył, trzymał łeb, kiedy rzygałam, kładł do łóżka... I milczał. Nie mogłam znieść jego milczenia, braku okazywania uczuć ,bólu, cierpienia.... Znienawidziłam go za ten cholerny smutek w jego oczach, kiedy przychodziłam pijana...
Upłynęło pół roku. Piłam coraz bardziej. Nie pomagały żadne próby pomocy, tłumaczenia rodziny, przyjaciół. Na wszystko miałam tylko jedną odpowiedź. Wy nie wiecie, co to znaczy taki ból! Wy nie wiecie, jak strasznie cierpię! I uciekałam znów w wódę....
Któregoś dnia wróciłam do domu trochę trzeźwiejsza, ale za to bardziej agresywna.
Mąż siedział w fotelu. Milczał, jak zwykle, ale jego spojrzenie... Tam już nie było smutku, tylko jedna wielka litość... Wściekłam się. Zażądałam rozwodu. Powiedziałam, że nie chcę, żeby moim mężem był taki  gnój, który nic nie czuje. Powiedział tylko jedno zdanie, które sprawiło, że otrzeźwiałam na dobre.
" Ty  nie wiesz, ile waży trumienka z twoimi dziećmi, którą musisz zanieść na cmentarz, ty nie wiesz, bo byłaś wtedy w szpitalu, a ja musiałem to zrobić"...

Nigdy więcej już nie podniosłam kieliszka z rozpaczy. To jedno zdanie sprawiło, że dużo, bardzo dużo zrozumiałam...

Mieliśmy sobie sporo do wybaczenia, a ja przede wszystkim. Zrozumiałam, jak straszną byłam egoistką zarzucając mu brak uczuć. Trochę to trwało, zanim znów zaczęliśmy być prawdziwym małżeństwem.
Pomału zaczęliśmy się dogadywać. A po roku podjęliśmy pewną decyzję...
Zaczęliśmy starania o adopcję...


4 komentarze:

  1. Wielkie nieszczęście Cię spotkało... Bardzo mi smutno... Ja tylko poroniłam, mam 25 lat jak Ty wtedy... ale ten ból i tak jest ogromny... ktoś nie chce dzieci i będzie miał kilkoro, a ten kto pragnie tego ze wszystkich sił nie może mieć tego szczęścia... Bardzo niesprawiedliwe i niewdzięczne jest nasze życie...
    Przytulam choc minęło wiele lat... :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci, Magda.
      Nikt nie obiecywał nam, że będzie sprawiedliwie, bo jeśli tak miałoby być, to musiałabym oddać trochę z moich przeżyć innej kobiecie, a tego nie zrobiłabym nigdy, bo wiem, jak wiele kosztuje cierpienie. Nie życzę tego nikomu.
      Spokojnego wieczoru:)

      Usuń
  2. Boże,dlaczego????
    Nie wyobrażam sobie nawet bólu i cierpienia jakie przeszłaś...
    Nie mogę zatrzymać łez...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pytasz, jak ja wtedy...
      Ale nic nie dzieje się bez przyczyny, Pamiętaj..

      Usuń