poniedziałek, 3 marca 2014

Początki małżeństwa ...

Kiedy czasem ktoś mówi, że chciałby znać swoją przyszłość, uśmiecham się pod nosem...
A jaką ma pewność, że będzie piękna i różowa?
Czy byłby w stanie znieść świadomość, że następne lata będą jeszcze gorszym koszmarem i udręką?
Lepiej tego nie wiedzieć...

Po Odejściu Krystyny nie było mi łatwo.
Nikt nie wiedział, co tak naprawdę nas łączyło...
A ja tak bardzo miałam ochotę wykrzyczeć cały mój ból....
Ale jak? Przecież w oczach wszystkich robiłam coś paskudnego.
Sama zaczęłam w końcu w to wierzyć. Wszyscy wokół byli heteroseksualni, więc mój związek był naganny, a jeśli tak to słusznie zostałam za niego ukarana.
To już tak jest, że kiedy spotyka nas coś złego, to szukamy winnych.
To wtedy zaczęłam sobie zadawać pytania, dlaczego Bóg mi to robi?
Nigdy nie byłam przesadnie religijna. Wierzyłam w Boga i to mi wystarczało.
To nie był jeszcze czas, by szukać Odpowiedzi...
Tłumaczyłam sobie, że moja miłość była występna, dlatego musiałam ponieść za nią karę.
Wtedy jeszcze nie widziałam jej pozytywnych stron...

Minęło kilka lat. Pomału wyciszyłam się...
Zaczęłam być bardziej otwarta na ludzi, na emocje. Zawierałam pierwsze ważne przyjaźnie, które dawały mi radość i poczucie bezpieczeństwa, choć dawać siebie tak do końca jeszcze nie potrafiłam. To miało przyjść znacznie później, kiedy już okrzepnę i zrozumiem...
Zawsze miałam dużo szczęścia do mądrych, otwartych ludzi, którzy wiele mnie sobą uczyli. Ich prawdy noszę w sobie do dziś...

Zawsze chciałam mieć dzieci.
To było moje największe pragnienie, jeszcze z dzieciństwa.
Wyobrażałam sobie, co im dam z siebie, czego nauczę, jaki dom stworzę...
Dom, który będzie Azylem, bez kłótni, wódy, przemocy. Dom, w którym nikt nigdy nie zrobi krzywdy dziecku....
Te marzenia zaczęły być coraz silniejsze...
Zawsze wokół mnie kręcili się jacyś koledzy, ale unikałam ich, jak ognia.  Nie byłam gotowa na obecność mężczyzny w moim życiu. Za bardzo bolała przeszłość. Ale nie da się nią cały czas żyć i na okrągło rozpamiętywać...
Pozamykałam wszystkie moje paskudy w zakamarkach niepamięci. Wmówiłam sobie, że te wszystkie złe, niedobre chwile, nie istnieją. Że nie istniała też K. Tak było lepiej.
Nie zmienię przeszłości. Czas zacząć normalnie żyć. Jak wszyscy wokoło. Bogobojnie, zgodnie z Dekalogiem, jak Bozia przykazała.

Mojego męża znałam  dużo wcześniej, jeszcze ze szkoły.
Zaczęliśmy się spotykać...
Był jedynym facetem, którego dotyk byłam w stanie zaakceptować i to się nie zmieniło do dziś.
Nie kochałam go. Ale szanowałam bardzo. Liczyłam na to, że miłość przyjdzie później...
Najważniejsza była chęć posiadania dziecka. Nic innego nie liczyło się...
Wiem, to był skrajny egoizm, ale wtedy tego tak nie oceniałam.
Chciałam tylko jednego. By w końcu ktoś pokochał mnie bezwarunkowo. Nie za wygląd. Nie za to, co mam w głowie, jaki charakter. Ale za sam fakt, że istnieję, że jestem... A taka jest miłość dziecka...
Bałam się tego małżeństwa. Mimo wszystko.
 Bałam się wspólnych nocy. Były we mnie obawy, jak sobie poradzę z własnymi emocjami.
Mąż okazał się bardzo delikatnym i czułym kochankiem. Pomału zaczęłam odnajdywać się w jego ramionach, czerpać radość ze wspólnych, intymnych chwil...
Moje wcześniejsze obawy pomału zaczęły znikać. I chyba po raz pierwszy miałam taki niesamowity, wewnętrzny spokój.  Czułam się kochana, pożądana... Mąż dawał mi poczucie bezpieczeństwa...
Patrzyłam w przyszłość z uśmiechem i nadzieją, że całą tą okropną przeszłość mam już za sobą, że teraz może być już tylko lepiej...

Do pełni szczęścia brakowało mi tylko dziecka.
Kiedy więc po roku okazało się, że jestem w ciąży, szalałam z radości:)
Każdy dzień to było słońce, radość. Zasypiałam bez koszmarów, budziłam się z uśmiechem.
Mąż był szczęśliwy, jak dziecko....
To był najpiękniejszy okres naszego małżeństwa. Uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa , że moje małżeństwo czekają jasne, dobre dni...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz